niedziela, 27 września 2009

Wywiad, który się nie ukazał, czyli aneks do historii losów wołyńskich


Na początek małe objaśnienie. Ten wywiad przeprowadziłam niespełna trzy lata temu. Wskutek rożnych perturbacji ostatecznie nie ukazał się nigdy drukiem, a ponieważ nie chciałam sprzedawać go byle gdzie, pozostał schowany "w szufladzie" aż po dziś dzień. Uznałam, że jednak go pokażę jako swoisty aneks do mojego wczorajszego tekstu o wydarzeniach na Wołyniu. Losy jednej z polskich rodzin...


Opowieść rodzinna Krzesimira Dębskiego

 
Krzesimir Dębski to osoba nie wymagająca prezentacji. Kompozytor, skrzypek jazzowy, dyrygent, którego zna każdy, komu polska twórczość muzyczna nie jest obca. Dziś tworzy także nową muzykę do 16 klasycznych komedii Chaplina. Ale nie dlatego umówiłam się z Krzesimirem na rozmowę w pięknym ogrodzie jego podwarszawskiej posiadłości, by dopytywać go o bliższe i dalsze plany artystyczne. Chciałam, aby opowiedział o swoich rodzinnych korzeniach... Zgodził się. Siedzieliśmy nad stertą pożółkłych fotografii, z których spoglądały na mnie twarze będące dziś już tylko Krzesimirowym wspomnieniem. 

I popłynęła opowieść o ludziach, których losy splotły się z Polską i... Ukrainą.  

 
Dziadkowie
  
Matka Krzesimira, Aniela z domu Sławińska, pochodzi z Wołynia. Jej ojciec, Antoni, służył w armii carskiej. Oglądam zdjęcie, które zawsze budziło w rodzinie Krzesimira kontrowersje. Jest na nim wojskowy w mundurze z nie zapiętym jednym z guzików. Jedni uważali to za nonszalancki gest niepokornego Polaka, inni twierdzili, że szacunek dla munduru jest czymś zgoła odmiennym niż przysięga złożona zaborcy. - Kwestia ta nie została nigdy do końca rozstrzygnięta, choć zajmowały się nią w rodzinnych dysputach kolejne pokolenia – tłumaczy mi z uśmiechem Krzesimir. Ze strony ojca płynie w Krzesimirze odrobina kozackiej krwi.

Dziadek Leopold był Polakiem pochodzącym z Kołomyi, później znanym we Lwowie lekarzem. O jego niezwykłej męskiej urodzie krążyły anegdoty. Ożenił się z Anisją Czemierkin - kozaczką, Ukrainką z Zaporoża, której rodzinę przesiedlono na Kaukaz. 

   
Rodzice
  
Włodzimierz Sławosz Dębski, ojciec Krzesimira i jego dwóch braci, z których starszy jest inżynierem, a młodszy weterynarzem, urodził się we Lwowie, ale to na Wołyniu spotkał Anielę Sławińską i to właśnie Wołyń stał się wielką miłością obojga rodziców. Tam się spotkali po przeniesieniu się rodziny Dębskich ze Lwowa do Kisielina, a to spotkanie dokonało się w bardzo tragicznych okolicznościach. Zmarły 5 lat temu Włodzimierz Dębski był uzdolnionym człowiekiem. Był muzykiem i kompozytorem, potrafił także malować. Przez wiele lat opracowywał również monografię miejscowości z gminy Kisielin na Wołyniu i samego Kisielina, gdzie upłynęła jego młodość. Sam Kisielin jest niewielkim miasteczkiem, ośrodkiem ariańskim, w którym zachowały się resztki zabytkowej drukarni ariańskiej i kolegiaty jezuickiej. Dziś rodzina Dębskich przygotowuje do wydania obszerną, dwutomową monografię autorstwa Włodzimierza, zawierającą historię tej ziemi, genealogię jej mieszkańców, szczegółowy opis zwyczajów i charakterystycznych miejsc, tworzących niepowtarzalną atmosferę. Atmosferę, do której rodzicie Krzesimira tęsknili nieprzerwanie. W tym miasteczku zgodnie żyli obok siebie Żydzi, Polacy i Ukraińcy. Nie integrowali się, ale nie było również konfliktów. Wszystko zmieniła wojna. Tego, co się stało, rodzice Krzesimira nigdy nie potrafili zrozumieć...

   
Spotkanie
  
W 1943 roku coraz częściej dochodziły do Kisielina wieści, że na Wołyniu Ukraińcy mordują Polaków. Równocześnie coraz więcej mężczyzn pochodzenia ukraińskiego znikało z miasteczka – mówiono, że zaciągają się do ukraińskiej partyzantki. Nie spodziewano się, by spokojne miasteczko mogło się stać sceną krwawej tragedii. Aż do początków lipca, kiedy to miastem wstrząsnęła wieść, że ukraiński policjant zamordował swoją żonę Polkę i dwóch synów. 11 lipca rodzice zarówno Anieli, jak i Włodzimierza zostali w domu. Nie poszli do kościoła na sumę. Poszły tylko ich dzieci. Gdy ludzie zaczęli wychodzić, kościół był już otoczony przez UPA. Większość cofnęła się, inni wychodzili z podniesionymi w górę rękami. Włodzimierz z bratem, wraz z tymi, którzy nie wyszli z kościoła, zabarykadowali się na pierwszym piętrze budynku plebani. Słyszeli strzały z karabinów. Później okazało się, że zabitych zostało ponad 80 osób. Przez kilkanaście godzin nielicznym obrońcom udawało się odpierać atak UPA, mimo że ich broń stanowiły jedynie siekiery i cegły. Ukraińcy w końcu zrezygnowali - podpalili plebanię i wycofali się do lasu. Na szczęście spadł deszcz, który ugasił płomienie. Dębskiemu odłamki granatu rozerwały tego wieczora nogę. Opatrunek zrobiła mu Aniela, która również zdołała schronić się na plebani. To było ich pierwsze spotkanie.  


 Wojenne losy
 
Po tym wydarzeniu rodzina Sławińskich ukrywała się jeszcze przez kilka dni w stodole swojego sąsiada. Potem tułali się, idąc coraz dalej na zachód. Aniela trafiła do słynnej 27 Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK, a kiedy ta została internowana przez sowietów, wcielono ją do Batalionu Platerówek Ludowego Wojska Polskiego. Włodzimierz Dębski znalazł się w szpitalu. Po amputacji nogi spędził tam kilka miesięcy. Na początku 1944 roku i on wstąpił do tej samej 27 Wołyńskiej Dywizji. Walczył aż do jej rozbrojenia w lipcu 1944 roku w Skrobowie na Lubelszczyźnie. Przed wcieleniem do Ludowego Wojska uchroniło go wojenne kalectwo. Przez te wszystkie wojenne miesiące nie spotkali się ani razu. Nie wiedzieli też nic o swoich losach. Odnaleźli się po wojnie, w Zamościu. Wzięli ślub i wyjechali do Wałbrzycha. To tam miało się rozpocząć ich nowe wspólne życie, z dala od ukochanego Kisielina. Włodzimierz nie miał już nigdy odnaleźć swoich rodziców. Przez wiele lat próbował trafić na ich ślady. Żmudne poszukiwania tylko częściowo odkryły tajemnicę ich losów. Podobno po wydarzeniach w kościele, mieszkali jeszcze w Kisielinie przez dwa tygodnie – aż do dnia, gdy UPA wyprowadziło z miasta do lasu ostatnią garstkę Polaków. Byli wśród nich. Ludzie powiadali, że Anisję Ukraińcy chcieli puścić wolno – miała w Ausweissie wpisaną narodowość ukraińską. Postanowiła zostać z mężem. Nie wiadomo jednak czy zginęli razem. Może Ukraińcy zabrali Leopolda do lasu, gdzie potrzebny był im jako lekarz? Może zabili go dopiero później? Nie pozostał żaden ślad. Mimo poszukiwań, nigdy nie udało się odnaleźć ich grobów. Z rodziny Sławińskich Ukraińcy również zamordowali niemal wszystkich. Z pożółkłej fotografii spoglądają na mnie młode twarze czwórki kuzynów Anieli. Tylko jednemu z nich – Witkowi – udało się przeżyć kaźń.  

 
Powojenna rzeczywistość

- Nazwa „Wołyń” towarzyszyła mi przez wszystkie lata – mówi Krzesimir – Po raz pierwszy usłyszałem ją we wczesnym dzieciństwie. Od dziecka znam też historię rodziny. O Wołyniu mówiło się jak o czymś drogocennym, co zostało utracone na zawsze. To było „coś własnego” w tym PRL-owskim świecie, którego mój ojciec nigdy nie zaakceptował. Rodzice poddali się uczuciu, które dziś nazywa się mianem emigracji wewnętrznej. W domu było wiele rozmów o przeszłości, wspomnienia ożywały, gdy odwiedzali nas przyjaciele rodziców z partyzantki,dawni żołnierze AK, więźniowie prześladowani za przekonania polityczne. Nie musiałem wychodzić z pokoju podczas ich rozmów. Nie ukrywano przed dziećmi niczego. Siedziałem, przysłuchiwałem się... a potem - uśmiecha się łobuzersko - miałem problemy na lekcjach historii. Zawsze gdy na stole pojawiały się wiśnie, rodzice powtarzali, że nigdzie na świecie nie znajdzie się ich tak ogromnych i słodkich, jak na Wołyniu. Nie udało im się wrosnąć w to otoczenie społeczne. Miejscowi nazywali ich Ukraińcami i patrzyli na nich nieufnie. Oni przywykli żyć na uboczu tego świata. Ojciec unikał wszystkiego, co miało związek z istniejącym systemem i zakłamaną informacją. Nie zgadzał się nawet na kupno telewizora. Pierwszy telewizor wypożyczyli w 1974 roku tylko po to, aby oglądać mecze piłkarskie podczas mistrzostw. Krzesimir studiował już wtedy na Akademii Muzycznej w Poznaniu. Kilka razy przeprowadzali się z miejsca na miejsce. Po Wałbrzychu były Kielce, potem Lublin.
- Wszystko odbywało się zawsze według tego samego scenariusza – śmieje się Krzesimir – Ojciec w nowym miejscu zawsze najpierw był nauczycielem, potem zostawał dyrektorem szkoły, a potem go wyrzucali.
W jakiś czas po tym, jak Waldemar zostawał dyrektorem, pojawiał się „opiekun szkoły” – oficer UB, a w późniejszych latach SB – i polecał sporządzenie raportu o postawie politycznej nauczycieli i uczniów – Wiecie, towarzyszu, potrzebujemy dokładnych informacji – mówił.
- Ojciec próbował się wykręcić, w końcu przyciśnięty do muru odpowiadał: „nie jestem towarzyszem” i oczywiście nie pisał... no i jechaliśmy do następnego miasta – opowiada Krzesimir - Zwykle pierwszy wyjeżdżał ojciec, a nas sprowadzał po kilku miesiącach na nowe miejsce. Pamiętam, że w Kielcach toczyła się ostra walka z kościołem. Zamknięto biskupa Kaczmarka, żądano wyrzucenia nauczycieli, zakazano ojcu prowadzić chór kościelny. Nie chciał się podporządkować temu zakazowi. Znów skończyło się to wyjazdem. Tym razem do Lublina. Tam wreszcie osiedliśmy na dobre.  

 

Raj utracony 

Włodzimierz Dębski całe lata tęsknił za Wołyniem. Marzył o podróży. I to marzenie w końcu się spełniło. Po raz pierwszy od wojny pojechał tam w latach siedemdziesiątych, wraz z oficjalną delegacją. Po powrocie zaczął malować. Ale nie to, co zobaczył, a to, co zachowało się w jego pamięci z czasów przedwojennych. Zaczął pisać wspomnienia, które stopniowo przerodziły się w monografię tamtych okolic. Odtwarzał z własnej pamięci wygląd dawnego Kisielina i pomagał jej, prowadząc korespondencję z ocalałymi mieszkańcami miasteczka. Kisielin odwiedził jeszcze kilkakrotnie. W latach dziewięćdziesiątych zaczęli na Lubelszczyznę przyjeżdżać drobni handlarze z wolnej już Ukrainy. Niektórzy zatrzymywali się w mieszkaniu Dębskich. Dla Waldemara byli to cenni goście – dzieci i wnuki ludzi, których znał przed wojną. W swoich podróżach na Wołyń zawsze próbował szukać śladów rodziców – Anisji i Leopolda. Wielokrotnie spotykał się z Ukraińcem – Andriejem Sokoliukiem, o którym miejscowi twierdzili, że wie najwięcej o tamtych tragicznych zdarzeniach. Sam Sokoliuk twierdził, że niewiele wie i niewiele pamięta. Słyszał strzały, ale uciekł do lasu. Nic nie wie o losie rodziców Waldemara. Andrej Sokoliuk nigdy nie pojechał do Polski, choć wielokrotnie był zapraszany. Podobno ukraińskiej dziennikarce, która przyjechała pisać o nim reportaż tłumaczył, że bał się zemsty Polaków. Zemsty za co? Tego nie chciał powiedzieć. 

 

Podróże Krzesimira w przeszłość  

W 1977 roku oboje z matką wyprawili się na Kaukaz. Pojechali do Stawropolskiego Kraju.
Na Kaukazie została siostra babci Anisji Czemierkin, której jeszcze z Wołynia babcia wysyłała paczki w czasie olbrzymiego głodu. Te paczki ratowały życie. Rodzina tej ciotecznej babki odnalazła w Polsce Dębskich przez Czerwony Krzyż. Ta podróż zostawiła po sobie przedziwne wspomnienia. Krzesimir i jego matka byli tam pierwszymi obcokrajowcami i codziennie musieli meldować się na milicji. Wioska, do której przyjechali, liczyła 15 tys. ludności.
– O dziwo najwięcej można było się dowiedzieć od kuzynów pijaków, wykluczonych poza obręb społeczności – mówi Krzesimir - Nie wiadomo jaka tak naprawdę była ta ich świadomość, ale pijąc krzyczeli „precz z komuną!” i to oni potrafili powiedzieć najwięcej o losach rodziny.
Widząc zdziwienie w moich oczach, dopowiada – Widzisz, trzeba tam być na miejscu, trzeba zobaczyć na własne oczy, żeby zrozumieć. Kozacy byli białogwardzistami – później więc zsyłano ich masowo na Syberię. Wielu z nich nie wiedziało ile mają lat, nie mieli żadnych dokumentów, często nie znali nawet imion swoich rodziców. Żyli jak w łagrze, nie mogli nigdzie wyjeżdżać. Kiedy powstawały kołchozy, kozakom trudno było dostosować się do nowych warunków. Niektórym się udało, inni nie pracowali, a tylko zapijali się na śmierć. Społeczność wyrzucała ich poza swój obręb. Nie pasowali do obrazu sowieckiego człowieka. Trzymali się więc na uboczu, ale może właśnie dzięki temu zachowała się w nich jakaś pamięć dawnych lat. Dzięki nim odkryliśmy rodzinną ciekawostkę, że Andriej Czemierkin, zasymilowany kozak, wielokrotny radziecki medalista olimpijski wagi ciężkiej jest naszym dalekim kuzynem.
Krzesimir odbył z matką jeszcze jedną podróż – tym razem na Wołyń.
Pojechali tam z ekipą filmową, która chciała nakręcić film o losach rodziny Dębskich. Kisielina znanego Krzesimirowi z opowiadań rodziców i z obrazów malowanych przez ojca, praktycznie już nie ma. Na miejscu starych domów pobudowano nowe, miejsca po innych zajęły kołchozowe pola. - Próbowaliśmy odnaleźć znane moim rodzicom miejsca i zagubione ślady naszej rodziny. Pozostało mi w pamięci smutne wrażenie opustoszałych terenów, bez dawnych, tętniących życiem miasteczek i wiosek, a w tych, które się uchowały - straszyły zrujnowane kościoły i zaniedbane domostwa – mówi ze smutkiem Krzesimir. O losach rodziny nie dowiedzieli się praktycznie nic ponadto, co już wcześniej odkrył ojciec. 

Ukraińcy im nie dowierzali, patrzyli z ukosa na ekipę filmową.
- Czasem ktoś kiwał na nas zza węgła albo zza krzaków, bojaźliwie rozglądając się na wszystkie strony i podawał jakąś informację. – przypomina sobie Krzesimir
– Nie wiem dlaczego, ale to wszystko sprawia wrażenie, jakby tymi ludźmi wciąż kierował strach. Zupełnie jak kilkadziesiąt lat temu, gdy za pomaganie Polakom groziła śmierć z rąk UPA. Był taki jeden, który jak się wydawało, bardzo chciał nam pomóc. Towarzyszył ciągle ekipie, całował matkę po rękach i obiecywał, że zdradzi miejsce pochówku dziadków. Później jednak nagle znikł. Od kogoś innego dowiedzieliśmy się, że to właśnie on brał udział w mordzie – milknie na dłuższą chwilę, a ja nie wiem jak ją przerwać. Udaję, że jestem bardzo zajęta nalewaniem sobie do szklanki wody z plastrami cytryny i limonki z oszronionego dzbanka, który z uśmiechem postawiła przed nami pani domu – Ania Jurksztowicz. Ale Krzesimir już za moment sam przerywa tę dźwięczącą ciszę, mówiąc - Moi rodzice zawsze bardzo tęsknili za tamtymi stronami. Może dlatego, że właśnie tam przeżyli swoje najpiękniejsze młode lata, a może – tak, jak twierdzili – dlatego, że był to najwspanialszy skrawek ziemi pod słońcem, który wabił do siebie, inspirował i przywiązywał. Nie wiem czy chciałbym to zrobić dla samego siebie, czy może dla mojego nieżyjącego już ojca albo dziadka Leopolda, ale... chciałbym na tamtej ziemi odbudować ruiny kościoła z plebanią i drukarnię ariańską, przywrócić do dawnej świetności kolegiatę jezuicką. Chciałbym posadzić drzewka wiśni - może znów rodziłyby największe na świecie owoce. Może nawet mógłbym tam zamieszkać... – mówi coraz wolniej, jakby już tylko do siebie, uśmiechając się do swoich myśli, ale nagle dodaje, smutniejąc - Tylko... jak przezwyciężyć narosłe przez lata zaszłości i uprzedzenia Ukraińców?

Brak komentarzy: