niedziela, 27 września 2009

Dziadek


Babcia była tylko jedna, za to dziadków było dwóch. Niestety, jeden z nich istniał dla mnie wyłącznie na zdjęciu przedstawiającym smukłego, wysokiego mężczyznę w wojskowym mundurze z krótką kurtką i w charakterystycznym berecie, jaki nosili żołnierze armii Andersa. Nigdy nie wrócił z Anglii do Polski. Tak więc dziadek właściwie też był tylko jeden – dziadek Jan.

Gdyby chcieć dziadka określić jednym tylko słowem, trzeba by powiedzieć... dziarski.
Tak, dziadek był dziarski – zamaszyste ruchy, zdecydowany krok i nieco szorstki w tonie głos. Dziadek zresztą lubił udawać bardziej surowego, niźli był naprawdę. Nie wytrzymywał w tym zbyt długo, bo kiedy natrafiał na czyjeś okrągłe ze zdumienia oczy, parskał śmiechem, zadowolony że udało mu się znów kogoś tą swoją udawaną surowością oszukać. Udawanie despoty, to był dziadka popisowy numer i jedynie dzieciaki jeszcze czasem się na to nabierały. Bardziej jednak obawialiśmy się, gdy dziadek robił się nagle blady na twarzy i chwytał się dłonią za serce. Wszyscy wiedzieliśmy, że jest chory, bo babcia wielokrotnie nam powtarzała, że dziadka z powodu jego słabego serca nie wolno denerwować.

Dziadek miał dwie życiowe pasje – majsterkowanie i produkcję win oraz nalewek. Majsterkowanie polegało na tym, że dziadek próbował z kilku starych zepsutych przedmiotów zrobić jeden działający. W ten sposób powstawały jakieś dziwne radia, których i tak nikt nie używał, albo koślawe budziki oraz cała masa urządzeń, których przeznaczenia nikt oprócz dziadka nawet się nie domyślał. A dziadek, nie zrażony brakiem aplauzu, siedział wieczorami przy kuchennym stole i lutował, przykręcał śrubki, zwijał i rozwijał jakieś miedziane druciki. Czasem coś zabrzęczało, zaburczało, albo się zakręciło i wtedy dziadek był w siódmym niebie.

O ile ta dziadkowa działalność nie budziła w rodzinie podziwu, o tyle dziadkowe nalewki były
w niej wysoko cenione. Babcia utyskiwała czasem, że w spiżarni dziadek zawłaszcza zbyt wiele półek na te specjały, ale nie odmawiała kieliszeczka śliwówki, cytrynówki albo wiśniówki przy jakiejś rodzinnej okazji. Dziadkowe wina natomiast miały swoje miejsce w piwnicy. Stały tam rzędami w butelkach, a na podłodze rozpierały się zawsze trzy lub cztery szklane gąsiory, wypełnione fermentującą cieczą. Z rurek fermentacyjnych dochodziło charakterystyczne „bul, bul”, a ja wyobrażałam sobie, że w gąsiorach dziadek hoduje stwory zwane wodnikami i to one właśnie puszczają bąbelki przez te rurki. Kiedy wino z gąsiorów trzeba było już przelać do butelek, dziadek znikał w piwnicy na niemal cały dzień. Tego dnia również zszedł do niej od razu po śniadaniu. Babcia już stawiała talerze na stole, dlatego ktoś zszedł do piwnicy, by zawołać dziadka na obiad.
Dziadek jednak na obiad nie przyszedł. Leżał na kamiennej posadzce, a z przewróconego gąsiora sączyło się czerwone wino i niczym strużka krwi spływało pomiędzy palcami jego nieruchomej ręki.

Brak komentarzy: