wtorek, 26 lutego 2008

Pałac na strychu



Miałam kilka lat i mieszkałam wtedy w Sopocie. To była stara willa wciśnięta w zieleń rozłożystych drzew rosnących ciasno w wąskiej uliczce, niedaleko od głównej arterii miasta – dziś promenady im. Bohaterów Monte Cassino, zwanej pieszczotliwie przez mieszkańców Monciakiem.
Niewiele pamiętam z tamtych lat prócz tego, że nie mieszkały w tym domu żadne dzieci, a mnie dla rozrywki zabierano na spacery na Dziurawe Deski i na jakiś plac zabaw, gdzie mogłam pobawić się z rówieśnikami. Lubiłam te wycieczki, bo drodze można było po raz kolejny nieodmiennie zachwycić się Kolorową Wodą. Dziurawe Deski, to było moje własne, opisowe określenie na sopockie molo. Oczywiście deski nie były dziurawe, ale ułożone w taki sposób, że między nimi pozostawały szersze lub węższe szczeliny, przez które prześwitywała woda. Bałam się tej wody, bo jeśli nawet morze widziane z plaży było błękitne i spokojne, to woda oglądana przez te szczeliny wyglądała groźnie – była ciemna, falowała i marszczyła się, jakby tylko czyhała na połknięcie takiego niedużego stworzonka, jak ja. Szłam więc pełna niepokoju czy te deski się pode mną nagle nie załamią i starałam się nie patrzeć pod nogi.
To był główny powód, dla którego moje kolana były wiecznie oklejone plastrami :) Chyba jednak potrzebowałam tego łyku adrenaliny, bo wycieczki na molo były moimi ulubionymi. Kolorowa Woda była po prostu fontanną podświetloną barwnymi reflektorami. Najpiękniej wyglądała oczywiście wieczorem. W dzień niczym bowiem nie różniła się od innych, zwyczajnych fontann. Rzadko miałam okazję widzieć ją w wieczornej, pełnej krasie. Może dlatego myślałam, że woda w niej jest zaczarowana i czasami zaczyna być kolorowa z jakieś tajemniczej przyczyny. Vis a vis fontanny, do kamienicy przytulała się jednym bokiem przybudówka - niewielka lodziarnia nazywana przeze mnie Zieloną Budką z racji koloru jej drewnianych ścian. Sprzedawano w niej najlepsze na świecie lody cytrynowe. Niewątpliwie poza cytrynowymi były i inne, ale dla mnie te inne nie istniały.

Stara willa podzielona została po wojnie na kilka odrębnych mieszkań (3 albo 4, o ile dobrze pamiętam). My mieszkaliśmy na pierwszym piętrze. Wyżej prowadziły drewniane schody, na których końcu znajdowały się odrapane drzwi. Za nimi był
praktycznie nie używany, straszliwie zagracony strych, o czym na początku nie wiedziałam. Nikt tam nie chodził, bo i nie było po co. Bardzo często wpatrywałam się w te drzwi, siedząc w moim ulubionym miejscu na półpiętrze klatki schodowej. Dlaczego właśnie tam? Bo było tam okrągłe okienko, przez które świat wyglądał jakoś inaczej niż widziany przez zwykłe, prostokątne okna. Wpatrywałam się w drzwi, ale za nic w świecie nie spróbowałabym ich otworzyć. Od niedawna znałam baśnie braci Grimm, a wśród nich baśń o Sinobrodym, który jako żywo mógłby być pierwowzorem seryjnego mordercy. Zabijał swoje kolejne żony za to, że otwierały mimo zakazu tajemne drzwi, za którymi w niszach stały zwłoki wszystkich jego poprzednich nieposłusznych małżonek i w ten sposób koszmarna „kolekcja” ciągle się powiększała.
Byłam niemal pewna, że owe drzwi u szczytu schodów kryją podobną, straszliwą tajemnicę. Wreszcie jednak ta tajemnica stanęła przede mną otworem, a wydarzenie to przeniosło mnie do zupełnie nowego dla mnie świata. Powód był banalny – niepotrzebna już nikomu etażerka, której „żal wyrzucić, bo może się jeszcze kiedyś przyda”. Ku mojemu zdziwieniu, mama udała się z tą etażerką prosto do tajemniczych drzwi, które nawet nie były zamknięte na klucz, a ja, trzymając się kurczowo jej sukienki, ostrożnie próbowałam rozejrzeć się po ciemnym pomieszczeniu.
Było w nim tylko jedno okienko, bliźniaczo podobne do tego z półpiętra.
Mój wzrok powoli przystosowywał się do niewielkiej ilości światła, jaka przesączała się przez brudną, zasłoniętą pajęczynami jak firanką, szybę i zaczynał rozpoznawać kolejne przedmioty. Dostrzegłam stary kuchenny kredens, który pod grubą warstwą kurzu był chyba biały i tuż obok niego toaletkę z pękniętym na pół lustrem, a pod przeciwległą ścianą stojący ukośnie, z racji swego kulawego na jedną nogę kalectwa, fotel. Poza tym mnóstwo było tam innych, nie zidentyfikowanych przeze mnie przedmiotów. Tyle udało mi się spostrzec za pierwszym razem. Potem wracałam na ten strych coraz częściej, codziennie odkrywając na nim coś nowego.
Czułam się jak prawdziwy poszukiwacz skarbów, którego łupem stały się kolejno drewniane, bogato rzeźbione szachy w dziwnym, skórzanym, czarnym pudełku w białe kropki, lampa naftowa na podstawce z brązu, szlifowana szklana szkatułka na sypki puder i dziwne drewniane urządzenie z kółkiem, którego nazwy dowiedziałam się dużo później – kołowrotek. Gdybym to wiedziała już wtedy, pewnie koniecznie chciałabym ukłuć się wrzecionem, by zamienić się w Śpiącą Królewnę :)
Odkryłam też wielki kufer podróżny z metalowymi okuciami, zapinany na dwa skórzane pasy. Pomagał nam potem w kolejnych przeprowadzkach, a potem znów lądował na strychach. Dopiero w moim własnym domu awansował do roli mebla pokojowego.

Strych z okrągłym okienkiem stał się szybko moim pałacem. Znosiłam tam wszystkie swoje największe skarby i starannie układałam je w szufladkach starej toaletki. W krótkim czasie zapełniły się muszelkami i kolorowymi kamykami, których nie pozwalano mi przynosić do domu, bo ponoć zwiastowały „kamienny”, czyli trudny los. Dołączyły do nich znajdowane na plaży brązowe szkiełka, tak doskonale oszlifowane przez piasek i morską wodę, że podtrzymywały moją niezłomną wiarę w ich „bursztynowość”.
Moje nowe Królestwo udało mi się zachować w zupełnej tajemnicy.
Byłam w nim jak mała samotna królewna na Szklanej Górze.

Potem widziałam w swoim życiu jeszcze wiele strychów, ale żaden z nich nie przypominał już pała
cu.


Chodź, wybierzemy się na strych oboje,
W starą dżunglę nad naszym pokojem,
Gdzie nietoperz zwisa
Soplem z pluszu...

Strych: misterium.
Głucha podświadomość
Gwarnych ludźmi roztargnionych domów,
Środek między: "émouvant" i "louche"...

Sznury, na nich zwieszone upiory,
Duszne tchnieniem krochmalu i pary,
Wejściem naszym
jakby zaskoczone...

Na podłodze twardy, gorzko-słodki
Pokład z jabłek wiezie nas jak wrotki
Po raz pierwszy w życiu
Przymierzone.

Drzemią kufry, które czas wysuszył,
Ziewa pudło pełne kapeluszy,
Z czasów, kiedy najdroższy był
Herse...

Trocinowy malarski manekin
Skrzypi, wzdycha z goryczą kaleki,
Żyje jeszcze,
Bo mysz ma za serce [...]