wtorek, 27 października 2009

Obraz deszczem malowany


Jako dziecko uwielbiałam deszcz. Przede wszystkim ten ciepły letni deszczyk, na który można było wybiec boso, by rozpryskiwać z impetem wodę z tworzących się kałuży.
Letnie ulewy były szczególnie atrakcyjne w niewielkim miasteczku na zachodzie Polski, dokąd jeździłam do jednej z ciotek na wakacje. Istniały w nim bowiem jeszcze w tamtym czasie rynsztoki, które w czasie deszczu wypełniały się spienioną wodą, wartko podążająca wzdłuż ulicy aż do wlotu kratki ściekowej. Rzucaliśmy na tę wodę stateczki i biegli wraz z nimi, podskakującymi na wzburzonych falach, pilnie bacząc, który z nich wygra wyścig.

Stateczki były papierowe i z kory. Te pierwsze płynęły szybciej, ale rzadko dopływały aż do kratki – nasiąkały wodą i znikały w odmętach. Te z kory rozpędzały się powoli i poruszały bardziej majestatycznie. Pędziliśmy za nimi, by zdążyć je złapać, zanim znikną między szczebelkami kratki, ale nie zawsze się to udawało i raz po raz ktoś tracił kolejną dumę swojej floty. Pocieszaliśmy się, że te bezpowrotnie stracone, na pewno w końcu dopłynęły do morza, a stamtąd wyruszyły gdzieś hen, w daleki, pełen przygód świat. Zainteresowanie stateczkami wydatnie malało, gdy na niebie pojawiała się tęcza, a rynsztok tracił swój dotychczasowy pęd i zaczynał sączyć się leniwie. Dyskusje koncentrowały się teraz na zagadnieniu, gdzie zaczyna się i gdzie kończy tęcza. Choć koncepcje bywały różne, to najbliższą wydawała mi się ta, że jeśli znajdzie się jeden koniec tęczy i wejdzie na nią niczym na most, jej drugi koniec doprowadzi wszędzie tam, gdzie tylko się zapragnie.

Letni deszcz to także bębnienie kropli wody o spadzisty daszek namiotu. W tych dawnych namiotach trzeba było bardzo uważać, by nie dotknąć głową tkaniny, bo natychmiast zaczynała przeciekać. Można było za to położyć się na materacu i odchylając nieco sznurowane poły wejścia, gapić się na bańki i bąble tworzące się na tafli jeziora.


Trudno nie lubić letnich ulew, gdy po skwarnym dniu, powietrze nagle robi się świeże i rześkie. Ale ja w ogóle lubiłam deszcz, także te chłodne, jesienne, szare słoty. Sterczałam wtedy z nosem przy oknie i obserwowałam zbierające się na szybie krople, które spływały drobnymi strumyczkami, łącząc się w coraz szersze strugi. Poza nimi istniał świat, który w strugach wody zatracał swoje kontury, rozmazywał się, nabierał jakichś nierealnych wymiarów. Korony drzew szarpane przez wiatr wyglądały jak dziwne straszydła poruszające się w takt muzyki wybijanej przez krople uderzające o blaszany parapet okna.
Fascynacja deszczem była tak silna, że ślub postanowiłam wziąć w listopadowy deszczowy dzień. I tak też się stało. Ale los spłatał mi figla i mimo końca listopada obdarzył mnie w ten dzień piękną słoneczną pogodą.
Dziś szaruga działa na mnie przygnębiająco i od deszczu wolę słońce.

O swojej dziecięcej pasji przypomniałam sobie niespodziewanie jakieś dziesięć lat temu, gdy letnia ulewa zastała mnie w samym środku miasta. Z pełną premedytacją zdjęłam pantofle i powędrowałam niespiesznie boso przez pół miasta, udając, że nie widzę zdumionych spojrzeń chowających się po bramach ludzi. Całkiem możliwe, że wtedy po raz ostatni w życiu byłam dzieckiem :)

niedziela, 4 października 2009

Nie zapomniałam


(dla J)
Mówi się, że nie ma ludzi niezastąpionych, a jednak tacy się czasem zdarzają. Bo jak inaczej określić człowieka, po którego odejściu pozostaje pustka?Czarna dziura, jakiej nie jest w stanie wypełnić nikt inny...
Ty byłeś właśnie takim człowiekiem. Jedynym takim, jakiego spotkałam w swoim życiu.Próbowałam wypełnić tę pustkę innymi przyjaźniami, ale to okazało się niemożliwe.
Dziś już nie ma takich Przyjaciół, jakim Ty potrafiłeś być. Widocznie w naszych czasach takich już nie robią. Dziś już nikt nie rozumie, tak jak Ty rozumiałeś prawdziwą i nienaruszalną lojalność w przyjaźni. Nikt i nic nie było w stanie jej podważyć czy złamać. Przez ponad ćwierć wieku nigdy nie stanąłeś przeciwko mnie, nigdy nie zabrakło Ci dla mnie zaufania, nigdy nie postawiłeś niczyjego słowa przed moim. Byłam silna Twoim do mnie zaufaniem i Twoją wiarą we mnie.
I nikomu nie udałoby się nastawić mnie przeciwko Tobie. Myślę, że to czułeś.

Może takie przyjaźnie mogły powstawać tylko w tamtych szarych latach siedemdziesiątych?
Może dlatego były tak silne, że poza nimi nie było nic, w co można by wrosnąć całą swoją duszą? Może to te czasy pełne donosicieli i specyficzna wtedy sytuacja na polskich uczelniach sprawiły, że lojalność stała się podstawową, najważniejszą miarą człowieczeństwa?

Byłeś wyjątkowy. W Twoim sposobie bycia odczuwało się łagodność, spokój, ukojenie.
Czuło się w Tobie dobrego człowieka. Tak po prostu dobrego. Nigdy nie dzieliłeś ludzi inaczej, niż według elementarnych zasad: albo ktoś jest dobrym człowiekiem, albo nie.  Nigdy ich nie oceniałeś według jakichkolwiek innych kryteriów. Nauczyłeś mnie, że radykalizm zamyka na ludzi, uczy podejrzliwości, nie daje szansy naprawy. Mówiłeś też, że nienawiść niszczy człowieka i że do byle łachudry wystarczy czuć obrzydzenie i nie podawać mu ręki. I ja nadal w to wierzę. 
Ludzie garnęli się do Ciebie, bo pokazywałeś im na co dzień, że co jest w życiu najbardziej elementarne, to drugi człowiek. Zanim ostatecznie poddałeś się chorobie, ludzie przychodzili do Ciebie także do szpitala, byli przy Tobie do ostatniej Twojej chwili, bo trudno było się Twoją obecnością nasycić. Miałeś tyle energii i tak pięknie potrafiłeś się nią z ludźmi dzielić.
Dziś piszą o Tobie wspomnienia jako o charyzmatycznym wykładowcy i jednej z najbardziej znanych i szanowanych postaci poznańskiej opozycji. Dla mnie pozostałeś moim Przyjacielem. Kimś, z kim nawet urodziny obchodziłam tego samego dnia. Może dlatego tak dobrze się rozumieliśmy?

Minęło sześć i pół roku, od kiedy Cię nie ma. Przez te sześć i pół roku wielokrotnie rozmawiałam z Tobą w myślach, a dziś poczułam, że myśli to za mało, że powinnam te słowa zobaczyć czarno na białym. Bo nie ma nikogo, kto potrafiłby i chciał dać mi takie wsparcie, jakie zawsze dawałeś mi Ty. Przez te wszystkie lata nikt już nie powiedział mi nigdy takim tonem, że nie sposób byłoby nie uwierzyć: „Tobie nie może przytrafić się nic złego”.

Tęsknię do Twojego głosu wypowiadającego te słowa. Z nimi świat byłby dużo lepszy.
Ale kiedy myślę o Tobie, uśmiecham się. Bo bliżej mi już do Ciebie niż dalej i wiem,  że niedługo wyjdziesz mi na spotkanie. I zostaniesz. Tym razem już na zawsze.

I wiesz co? To o Tobie Kofta napisał ten wiersz....
"Epitafium dla frajera"

Był raz frajer,
wierzył w bajer,
Potem umarł...

Nad grobem cztery
inne frajery,
wbite w gajery
wytarte stare,
w cholernem słońcu,
stali bez końca,
jakby po piwo
albo ćwiarę...
Aż wreszcie jeden
niemłody frajer
łzę łyknął gorzką
jak zajzajer
i w taki gorąc o suchym gardle,
na siebie biorąc
żałobne "parle",
powiedział...

Przyjacielu,
trochę serca nam ubyło...
ile naprawdę
jeszcze nie wiemy...
Pamięć o tobie
poniesiemy,
zrobimy z nią
ile umiemy!
Ci, co z urzędu
wieńce kładli,
musieli odejść
do swych spraw...
Nas, tak jak ciebie,
czas nie nagli -
frajerzy zawsze
mają czas.
Bracie spod jednej anatemy,
żegnamy cię i dziękujemy...

Że ci się chciało
być zakałą,
gdy wystarczało
głośno klaskać.
Że ci się chciało
widzieć całość,
gdy wystarczała
biała laska...

Że ci się chciało
być tylko sobą,
zwyczajnie - dobro od zła
odróżniać,
kiedy nikogo
nie było obok,
tylko służalcza,
szepcząca próżnia...

Że ci się chciało
myśleć tak mało
o swoich własnych,
nielekkich losach.
Że ci godności
wystarczało,
by nie dorzucać
drewna do stosów...
Że ci się chciało...

Że ci się chciało,
ciężki frajerze,
przeżyć po ludzku
swe ludzkie życie,
choć w zmartwychwstanie
nikt z nas nie wierzył,
ni w wieczną rzeczy pamięć
w granicie...

Bracie spod jednej anatemy -
żegnamy cię
i dziękujemy...

Cztery frajery,
wbite w gajery,
jeszcze postały
chwilkie na słońcu:
ptaszki ćwierkali,
a oni stali...
Po dobrej chwili
poleźli w końcu...

I zapomnieli dać po czerwońcu...!!!

Ja bym takiego klejenta
w życiu nie wpuścił na cmentarz!



sobota, 3 października 2009

Zmierzchu zapach i dźwięk

Rozsnuwa się po bagnach mglisty cień.
Zmierzcha już.
Rozsypał ponad miedzą biały dzień
złoty kurz.
Sam wsunął się pod liście
- słodko śpi.
Śni mu się coś srebrzyście.
Śpij i ty.


(dla M)



Zmierzch. Kiedy się zaczyna, a kiedy kończy ta czarodziejska chwila
zawieszenia pomiędzy światłem dnia a mrokiem nocy?
Nie uchwycisz granicy, nie zmierzysz jej.
Możesz ją tylko przeczuwać w wydłużających się coraz bardziej cieniach.
Jest w zmierzchu coś z tęsknoty, coś z melancholii, która wypełnia
duszę i robi się coraz wyraźniejsza, jak coraz wyraźniejsze stają się 
kontury oświetlane ukośnymi promieniami zachodzącego słońca.
O każdej porze roku zmierzch kojarzy mi się z czymś innym.


Zimowy zmierzch 

Jest wcześniejszy od innych zmierzchów.
I bardziej granatowy. Może poprzez kontrast ciemniejącego nieba
z białym śniegiem. Nie niesie ze sobą zapachów, ale wypełnia zapadającą powoli ciszę skrzypieniem przemarzniętego śniegu pod stopami.
Spacer zimowym zmierzchem nie odstrasza tylko zakochanych,
którym mroźne powietrze daje pretekst do przytulenia się w mroku.
Nigdy indziej, jak właśnie w zimowy mroźny zmierzch, ciepła dłoni
drugiego człowieka i ciepła jego policzka nie można poczuć tak namacalnie.
Nigdy indziej malutkie kafejki nie kuszą tak bardzo ciepłymi, złocistymi kręgami światła zawieszonymi nad niewielkimi stolikami i aromatem gorącej herbaty z dodatkiem goździków i pomarańczy.


Wiosenny zmierzch

Wiosenny zmierzch to przede wszystkim zapach.
Oszałamiający zapach najpierw magnolii, potem bzów i konwalii, wreszcie jaśminów. Zapach, który odurza niczym wino, szumi w głowie, przyspiesza bicie serca. Wiosennemu zmierzchowi najlepiej jest dać się zaskoczyć w warszawskich Łazienkach - wśród biegających wiewiórek i rozkładających swe pyszne złocisto-szafirowo-szmaragdowe ogony, krzyczących pawi. I wśród świergotu zaaferowanych wiosną ptaków.
Wiosenny zmierzch to drewniana ławeczka zagubiona w alejce wśród krzewów.
Nie trzeba nic mówić, ani obiecywać. I tak wiadomo, że trzeba koniecznie wrócić tu za rok.



Letni zmierzch

Przychodzi najpóźniej i zapada najwolniej, skracając i tak krótką już noc.
Letni zmierzch to plusk wody w jeziorze i utkany z głębokich cieni las.
To czyste niebo i wysypujący się srebrny pył nad głową, który nocą zamieni się w migocące gwiazdy. To szelest szuwarów, w których ufnie chronią się przed nadchodzącą nocą kacze rodziny. To zapach kwitnącej lipy, słodka woń lilii i najpierw nieśmiały, a w miarę zapadającego mroku coraz intensywniejszy aromat niepozornej z wyglądu maciejki.
Letni zmierzch to drewniany pomost, to kawałek trawy nad wodą, na której za chwilę zapłonie ognisko, przynosząc zapach palącego się jałowca.
To wspomnienie smaku znalezionych rano w lesie poziomek.



Jesienny zmierzch 

Jesienny zmierzch to feeria barw muśniętych złocisto-czerwonymi pasmami odchodzącego ku zachodowi słońca.
Wszędzie są wielobarwne liście i wszędzie spośród trawy połyskują rudo kasztany. Wszędzie słychać szelest liści pod stopami. Wszędzie jesienny podmuch zrywa drobne listki z krzewów i zamienia je w złoty, wirujący w powietrzu deszcz.
Ale nigdzie jesienny zmierzch nie jest tak piękny, jak w górach.
Po nieruchomych, błękitniejących już szczytach przesuwają się cienie, a w kotlinach powoli zapalają się światełka w oknach przycupniętych w nich domostw. Coraz bardziej mroczny las ogromnieje, a zbłąkane iskierki świetlików zamieniają się w wyobraźni w ślepia wilków.   Z oddali przybliża się dźwięk dzwoneczków potrącanych przez owce schodzące halami w doliny. Dojmujący wieczorny chłód każe myśleć z tęsknotą o ogniu trzaskającym w kominku schroniska.
Góralska herbata rozlewa się ciepłem po żyłach i zabarwia policzki na różowo.
Po całym dniu wędrówki drewniane łóżko, twardy siennik i wełniany kraciasty koc wydają się być królewskim posłaniem. Ostatnim zapachem, jaki zapamiętuje się przed snem, jest żywiczna woń sosnowego lasu. Ostatkiem zmęczonych zmysłów wydaje się, ze nawet księżyc tak pachnie.



To dziwne, ale można przeżyć całe życie i nie zobaczyć ani jednego takiego zmierzchu.

piątek, 2 października 2009

Bezludna wyspa


Kiedy się szumem, tłumem, gwarem
Ludzkie skupiska ustokrotnią
Najdroższym na świecie towarem
Będzie samotność
Tęsknotą ciszy uciekamy

W bezludność wyspy, słońce południa
Lecz kiedy na niej zamieszkamy
Wyspa przestanie być bezludna
Przybędzie z nami trud i strach
Niewola dnia, historii schemat

Jak pięknie wiatr układa piach
Tam gdzie nas nie ma

Wiara, Nadzieja i Miłość


Gdy zaś przyjdzie to, co jest doskonałe, 
zniknie to, co jest tylko częściowe. 
/.../
Tak więc trwają wiara, nadzieja, miłość - te trzy: 
z nich zaś największa jest miłość.



Mówi się, że oddajemy jedne rzeczy, żeby zrobić miejsce dla innych - nowych, więc lepszych.
Byłoby dobrze, gdyby to zawsze było prawdą.
A jeśli nawet jest prawdą, to czyż lepsze, nowe rzeczy będziemy tym razem potrafili docenić,pielęgnować, szanować, czerpać z nich radość i nie dać im spowszednieć, czy raczej po raz kolejny przepuścimy je przez palce?
Podobno miłość jest jedną z tych rzeczy, na które nigdy nie jest za późno.
Może tak jest. I może nigdy też nie jest za późno na naukę...


Miłość to nie jest olśnienie pięknością
przed twarzą, która nagle dla ciebie zaświeciła, 
Bo prawdziwe piękno jest odblaskiem duszy, 
[...] 
Miłość nie jest uczuciem wobec serca bijącego bardziej dla ciebie 
niż dla innych, 
To nie jest zdziwienie, że zostałem wybranym bez powodu, który 
by usprawiedliwiał to szaleństwo, 

[...]
Olśnienie, oczarowanie, głód i dreszcze, uczucia i wybuchy 
pożądania, 
to wszystko jest piękne i potrzebne w mężczyźnie i w kobiecie, 
ale tylko, by pomóc w miłości temu, który chce kochać. 
[...]
To uchylone drzwi i szeroko otwarte okna, 
To wiatr wtrącający w przepaść, 
To zew pełnego morza i szept Boga 
zapraszający do wyjścia z twego zamkniętego domu, 
Aby iść ku tej, którą wybrałeś dla wypełnienia swego życia, 
Ponieważ kochasz ją i chcesz kochać.




Kochać to wierzyć drugiej osobie i ufać jej,
wierzyć w jej ukryte siły, w życie które posiada,
jakiekolwiek byłyby kamienie do usunięcia dla
wyrównania drogi.

To zdecydować się rozsądnie i odważnie wyruszyć na
drogi czasu, nie na sto, tysiąc czy dziesięć
tysięcy dni, ale na pielgrzymkę, która się nie skończy,
bo jest pielgrzymką, która trwać będzie ZAWSZE.

Powinienem ci to powiedzieć, aby oczyścić twe
marzenia, że kochać to zgodzić się na cierpienie,
śmierć sobie samemu, aby żyć i ożywiać,
Ponieważ tylko ten, kto może bez bólu zapomnieć
o sobie dla drugiego, może wyrzec się życia dla
siebie tak, żeby nie umarło w nim cokolwiek z niego.

Kochać wreszcie to jest to wszystko, o czym
powiedziano i jeszcze więcej,
Bo kochać to otworzyć się na nieskończoną MIŁOŚĆ,
to pozwolić się kochać, być przejrzystym
wobec tej MIŁOŚCI, która ZAWSZE W PORĘ.


Samotność


Przez ogród mój szatan szedł smutny śmiertelnie

I zmienił go w straszną, okropną pustelnię...

Z ponurym, na piersi zwieszonym szedł czołem

I kwiaty kwitnące przysypał popiołem,

Trawniki zarzucił bryłami kamienia

I posiał szał trwogi i śmierć przerażenia...

Aż, strwożon swym dziełem, brzemieniem ołowiu

Położył się na tym kamiennym pustkowiu,

By w piersi łkające przytłumić rozpacze,

I smutków potwornych płomienne łzy płacze...

Miłość - rozstanie


Miłość jest TCHNIENIEM nieskończonym, które przychodzi skądinąd i zmierza gdzie indziej...


Podobno jeśli mężczyzna robi coś bardzo głupiego, to zawsze z motywów najszlachetniejszych. 
Tak przynajmniej twierdził Oskar Wilde. Prawdopodobnie większość popełnianych przez ludzi głupstw wynika jeśli już nie ze szlachetnych, to w każdym razie nie z gruntu złych pobudek i płeć nie ma tu nic do rzeczy. Najgłupiej ludzie zachowują się wtedy, gdy wydaje im się, że są w stanie kogoś tym uszczęśliwić. A później rozpamiętują czarną niewdzięczność owego, tyleż niespodziewanie, co zupełnie zbytecznie obdarowanego nieszczęśnika.
Jednym z największych głupstw, jakie zdarza się popełnić, jest uznanie, że miłość otrzymuje się raz na zawsze i że będzie ona trwać wiecznie bez żadnych starań z naszej strony.
Bywa i tak, że dopiero z perspektywy czasu umiemy docenić wagę spotkania z drugim człowiekiem, jego wyjątkowość i niepowtarzalność. A bardzo rzadko myślimy o tych spotkaniach jako o szansach jednorazowych, bez możliwości powtórki. Mijanie się ludzi nie jest najgorszym z możliwych zdarzeń, bo czasem można się spotkać po raz drugi, ale zniszczenie tego, co mogło przynieść to spotkanie, to zniszczenie na zawsze.
Podobno aby być szczęśliwym z mężczyzną, trzeba go bardzo dobrze zrozumieć i trochę kochać. 
Aby być szczęśliwym z kobietą, trzeba ją bardzo kochać i w ogóle nie próbować zrozumieć. 
Nie wiadomo czy to skuteczna recepta, ale może lepsza niż żadna.

Jest taki wiersz, który zaczyna się słowami...

Odcięli aniołom skrzydła
bo dawały wolność.


Miłość postępuje inaczej - dając wolność od siebie, odcina skrzydła.
Świat zwyczajnieje. Zaczarowana bajka znika.


To może przypadek
Że znów się widzimy
Patrzymy na siebie
W spokojnej udręce
Wspomnienia spłowiały
Przez lata i zimy
Już tylko się znamy...
...Nic więcej...

Ty jesteś ta sama
Tak piękna jak wtedy
Gdy było do siebie
Nam bliżej niż blisko
To było niedawno
A mówi się: kiedyś
Już tylko się znamy...
...To wszystko...


Dzielimy złą ciszę
Obcymi słowami
Ty serce masz chłodne
I chłodne masz ręce
Czy mą poufałość
Wybaczy mi Pani?
Bo przecież się znamy...
...Nic więcej...



Miłość - dojrzewanie


Dla kobiet miłość jest odpustem zupełnym; mężczyzna prawdziwie kochający może popełniać zbrodnie, a będzie zawsze jak śnieg biały w oczach tej, którą kocha, jeżeli kocha gorąco.

Czy można zatem kochać za bardzo? Kobieta to chyba potrafi, na własne nieszczęście. Bo tę swoją miłość rozumie jako bycie jak najbliżej (i w tym celu zechce usunąć każdą przeszkodę, która jej to utrudnia, czasem włącznie z własnym „ja”) i w każdej sytuacji (nawet w tej, gdy mężczyzna szuka sposobu, by schronić się na moment w „swojej norce”). Rzeczywistość kobiety jest znacznie bardziej plastyczna i giętka właśnie dlatego, że postrzegając się poprzez pryzmat relacji interpersonalnych, kobieta w związku czuje się w pierwszym rzędzie żoną czy kochanką, a dopiero później człowiekiem.

Mężczyzna natomiast buduje sobie stosunkowo hermetyczną rzeczywistość chcąc (choćby jedynie podświadomie), by ona ją rozumiała, akceptowała i dostosowała się do niej. Każdy sprzeciw traktuje niemal jak zamach na ten swój świat. Ale z drugiej strony czuje, że ten świat bez niej, wcale nie jest taki wymarzony i wyjątkowy.

I mimo zdolności kobiety do rezygnowania ze swoich potrzeb na rzecz potrzeb jego, często nie potrafią się porozumieć. Nie tylko dlatego, że mężczyzna do rozmowy przywiązuje znacznie mniejszą wagę, ale przede wszystkim dlatego, że mówią odmiennymi językami.
Kiedy powie się do mężczyzny: "Okazałbyś mi trochę uczucia"- to ten najpewniej pójdzie naprawić cieknący kran, bo trudno mu zrozumieć, że dla kobiety symbolami uczuć są słowa, ale także kwiaty, czekoladki, albo tylko wspólne marzenia i plany. I pamięć o – jego zdaniem – nic nie wartych drobiazgach.
Kobiety są znacznie mniej praktycznymi istotami, niż to się mężczyznom wydaje. Swój praktycyzm realizują w życiu codziennym, a w miłości poszukują doń przeciwwagi. Dlatego kobiecie najlepiej jest podarować kompletnie niepraktyczne... zapach i piękno (zaklęte w kwiatach, flakoniku perfum, sznurku pereł, płycie z muzyką albo tomiku poezji).
Fiodor Dostojewski powiedział: ”Kobiety niczego by nie żądały, gdyby kochano je tak, jak pragną”.
Mężczyzna może nauczyć się, jakie znaczenie mają symbole dla kobiety, ale nie należy liczyć na to, że to zrozumie i okazując uczucie, zazwyczaj będzie to robił w sposób zupełnie inny, niż ona by tego oczekiwała. 
Typowym bowiem męskim symbolem miłości jest chęć niesienia pomocy. 
Z kolei miłość kobiety mężczyzna nader często mierzy jej moralnym wsparciem, wyrażanym przez nią podziwem czy podkreślaniem, że bez niego z pewnością nie dałaby sobie rady.
Dlaczego taki dziwny mariaż wsparcia z bezradnością? Bo mężczyźni z jednej strony słabo radzą sobie ze stresem (stąd potrzebują wsparcia), z drugiej zaś kobiecy płacz czy nieporadność budzą w nich instynkt opiekuńczy, porównywalny z instynktem, jaki odczuwa kobieta na dźwięk płaczu dziecka. Kobiety wydają się to wyczuwać i łez – nie bez przyczyny nazywanych „kobiecą bronią” – używają bardzo często, czasem całkiem świadomie, czasem jedynie instynktownie. A te, które nie płaczą, są na przegranych pozycjach, bo kobiety samodzielne i silne powodują, że mężczyzna traci grunt pod nogami, przestając się czuć jak „przywódca stada”.
Wniosek wydaje się nasuwać sam - mimo iż kobieta jest zdolna do większej miłości, to jednak mężczyzna bardziej jej potrzebuje.


Miłość - kobieta i mężczyzna


Kobieta widzi głębiej, mężczyzna dalej. 
Dla mężczyzny sercem jest świat, dla kobiety - serce światem.


Kobieta szuka sobie jakiegoś punktu odniesienia w otaczającym ją świecie. I tym punktem jest dla niej drugi człowiek. Istotą jej istnienia są dla niej relacje z innymi osobami. Odbiera sama siebie jako czyjąś matkę, córkę, przyjaciółkę, żonę czy kochankę, a cechy pomagające w budowaniu wzajemnych relacji, jakie otrzymuje w chwili urodzenia, kształci i doskonali przez całe swoje życie – często zupełnie bezwiednie. Wspomaga ją w tym kulturowo przyjęty podział rólspołecznych i oczekiwania otoczenia. Ma być serdeczna i wrażliwa, oczekuje się od niej łagodności, czułości i empatii. I – jeśli nie próbuje wyjść ze swojej naturalnej roli – zwykle ma te cechy rozwinięte w stopniu znacznie wyższym niż mężczyzna. To jej nastawienie na budowanie relacji międzyludzkich sprawia, że kobiety w rozmowie z drugim człowiekiem częściej niż mężczyźni patrzą na rozmówcę, częściej się do niego uśmiechają i znacznie lepiej odczytują komunikaty niewerbalne. Kobieta kojarzy się z emocjami, z zainteresowaniem drugim człowiekiem i wrażliwością na jego potrzeby.

Mężczyzna nie potrzebuje żadnego dodatkowego punktu odniesienia, bo jest nim dlań - on sam.
Mężczyzna ceni sobie własną inteligencję, pewność siebie i niezależność. Ceni je tak wysoko, że jednym z największych wyzwań jest dla niego przyznanie się, że nie miał racji, szczególnie, gdy tę rację miała kobieta. Natomiast nigdy nie przyzna się do braku niezależności, nawet jeśli byłby wzorcowym wręcz przykładem „pantoflarza”. Ale ponieważ, im mocniej przyciśnięty w jednym miejscu, tym bardziej musi demonstrować swą niezależność w jakimś innym, będzie ćwiczyłasertywność na tych, którzy w jakiś sposób są od niego słabsi. Co więcej, uzna tę swoją pozycjęza zupełnie oczywistą i nie czyniącą nikomu krzywdy. Rola społeczna mężczyzny narzuca mu bowiem konieczność bycia silnym, zdecydowanym i skutecznym, odbierając zarazem prawo do słabości i publicznego okazywania głębokich emocji. Może dlatego właśnie mężczyzna lekko osłabiony katarem, woli odegrać rolę ciężko chorego, od którego trudno czegokolwiek wymagać, niż przyznać się do tego, że jest po prostu chwilowo w nieco gorszej kondycji, bojąc się trafić do szufladki z etykietką „towar niepełnowartościowy”.


Kobiety zupełnie uczciwie i wprost potrafią mówić o swoich umiejętnościach i ograniczeniach.Jeśli coś przekracza ich kompetencje, przyznają się do tego, prosząc zarazem o nauczenie ich tego. Natomiast krytyczne uwagi przyjmują tak głęboko, jakby dotyczyły one nie wyłącznie ich pracy, ale w ogóle ich wartości jako istoty ludzkiej.
Mężczyźni na ogół nie potrafią wprost przyznać się do swojej niekompetencji czy braku wiedzy.W takiej sytuacji wolą blefować, przez co popełniają masę błędów. Natomiast zastrzeżenia do swojej pracy przyjmują dużo bardziej rzeczowo niż kobiety, mimo że nader często udają znających się na wszystkim. Lubią też się chwalić tym, co posiadają i tym... czego tak naprawdę nie mają, ale chcieliby mieć.

 
Dwa diametralnie odmienne światy, a jednak sensu swojego istnienia poszukują w odnajdywaniu się nawzajem. Czy potrafią się porozumieć?


Alchemia miłości


Bo widzisz są tu tacy którzy się kochają
i muszą się spotkać aby się ominąć
bliscy i oddaleni jakby stali w lustrze
piszą do siebie listy gorące i zimne
rozchodzą się jak w śmiechu porzucone kwiaty
by nie wiedzieć do końca dlaczego tak się stało

Są inni co się nawet po ciemku odnajdą
lecz przejdą obok siebie żeby się nie spotkać
tak czyści i spokojni jakby śnieg się zaczął
byliby doskonali lecz wad im zabrakło

Bliscy boją się być blisko żeby nie być dalej
niektórzy umierają – to znaczy już wiedzą
miłości się nie szuka jest albo jej nie ma
nikt z nas nie jest samotny tylko przez przypadek


Są i tacy co się na zawsze kochają
i dopiero dlatego nie mogą być razem
jak bażanty co nigdy nie chodzą parami

Można nawet zabłądzić lecz po drugiej stronie
nasze drogi pocięte schodzą się z powrotem


/Jan Twardowski „Bliscy i oddaleni”/


Czy istnieje coś bardziej zwykłego niż miłość? Coś bardziej oczywistego?
Zwykłego i oczywistego, bo każdy jej pragnie i niemal każdy jej doświadcza.

Czy istnieje coś bardziej niezwykłego niż miłość? Coś bardziej niespodziewanego?
Niezwykłego i niespodziewanego, bo przychodzi samo, w najmniej oczekiwanym momencie i jeśli już przyjdzie, zamienia zwykłe wydarzenia w niezwykłe przeżycia.

I trwa dopóty, dopóki potrafisz dostrzegać niezwykłość tego daru, który otrzymałeś od losu. 
Bo nikt nie jest w stanie podarować Ci szczęścia, jeśli ty sam nie odkryjesz go w sobie.

Miłości poświęcono tyle wierszy, powieści, dramatów i opracowań naukowych,
że można by z tego stworzyć miliony opasłych tomów. 
Ale czy możemy powiedzieć, że wiemy o niej już wszystko?
I czy to, co wiemy, jest w stanie opisać każdą miłość?
Wybór z tak wielkiej ilości tekstów poświęconych jednemu tematowi, zawsze musi być naznaczony subiektywizmem, więc z pewnością odpowiedź na oba te pytania musi być przecząca.
Ale można próbować odnaleźć pewne podobieństwo dróg, którymi miłość zwykle podąża.


Miłość - Spotkanie


Gdybym mówił językami ludzi i aniołów,
a miłości bym nie miał, 
stałbym się jak miedź brzęcząca 
albo cymbał brzmiący. 


Gdybym też miał dar prorokowania 
i znał wszystkie tajemnice, 
i posiadał wszelką wiedzę, 
i wszelką [możliwą] wiarę, tak iżbym góry przenosił.
 
a miłości bym nie miał, 
byłbym niczym. 

I gdybym rozdał na jałmużnę całą majętność moją,
a ciało wystawił na spalenie,
lecz miłości bym nie miał,
nic bym nie zyskał. /.../

Hymn do Miłości brzmi jak najpiękniejszy wiersz.
Z punktu widzenia kobiety, najlepszymi ekspertami od miłości byli zawsze poeci.
To z ich wierszy można wyczytać, że miłość jest centralną sprawą w życiu człowieka, ale i największym dla niego wyzwaniem, jakie może przynieść los. Sposób, w jaki się wobec niej odnajdujemy albo odnaleźć nie potrafimy - jest miarą naszego człowieczeństwa.


Jeśli doświadczamy miłości romantycznej, to dzieje się tak zawsze w początkowym okresie jej trwania. Miłość romantyczna jest więc czymś w rodzaju zauroczenia, w którym człowieka kochanego widzimy nie takim jakim jest, ale takim, jakim chcielibyśmy go widzieć.
Zresztą i on sam, najczęściej podświadomie, stara się jeszcze bardziej uwiarygodnić swój obraz w naszych oczach i dostosowuje swoje zachowanie do naszych potrzeb.
My, pragnąc go zadowolić, robimy dokładnie to samo. Wiemy co powinniśmy robić, bo jest to okres największej wrażliwości na potrzeby tego drugiego człowieka. Nasz dotychczasowy świat zmienił się tak bardzo, że zrobimy wszystko, by trwać w tej zaczarowanej ułudzie.
W ten sposób jednak coraz bardziej przestajemy być sobą, a stajemy się obrazem oczekiwań tego, kogo kochamy. 
Jednym z przejawów romantycznego zauroczenia jest nadmierne skupienie uwagi na osobie kochanej, czasem przybierające wręcz formę obsesji. Nie chcąc się nawzajem zawieść, oboje próbują nagiąć się do wzajemnych oczekiwań, aż w końcu opadają z sił. Pojawia się poczucie krzywdy (częściej u kobiet), a często i gniew (częściej u mężczyzn). Odczuwamy wtedy, że to drugie się zmieniło. Gdy tymczasem tylko przestało udawać i zaczęło z powrotem być sobą.
Miłość romantyczna jest reakcją. Jeśli jednak uczucie ma przetrwać, to potrzebna jest nie reakcja, ale świadoma decyzja.
W miłości romantycznej kocha się ZA coś, choćby były to przymioty tylko wymyślone.
W miłości dojrzałej kocha się MIMO różnych rzeczy.



środa, 30 września 2009

Zachwycenie


Różowy świt leniwie przecierał zaspane oczy.
Kulił się z zimna i próbował ogrzać własnym oddechem zmarznięte dłonie. Na widnokręgu, płonąca kula słońca wznosiła się powoli sponad wody.
Nie dawała jeszcze ciepła, a tylko czerwonawo zabarwiała nadwodne mgły, które wiatr poszarpał w przepyszny, koronkowy wzór. Pasmo lasu, do tej pory granatowo-czarne, zapłonęło nagle krwistą purpurą, która po chwili zaczęła ustępować złocistym smugom, wydobywającym z cienia soczystą zieleń drzew.
Radosny świergot ptasząt wdarł się w resztki nocnej ciszy i zaczął wypełniać świat dźwiękami układającymi się w hymn ku czci wschodzącego dnia.
Krople rosy, które osiadły na polnych kwiatach i źdźbłach trawy, rozbłyskały w porannym słońcu niczym drogocenne brylanty.
Oset otworzył swoje srebrzyste powieki i spojrzał czule na przytuloną doń, jeszcze śpiącą, polną różę.
Przez nadbrzeżne szuwary przebiegło pełne szelestu drżenie.
To lekkie tchnienie zefirka zmarszczyło toń i obudziło drzemiące trzciny.
Odpowiedział im szumiącym ukłonem pszeniczny łan.
Na szmaragdową toń jeziora wpłynęły majestatycznie dwa śnieżnobiałe łabędzie.
Jeszcze moment i świat wypełni się brzęczeniem pracowitych pszczół i rozbłyśnie kolorami motylich skrzydełek.

Na skraju łąki siedzi przejezdna grafomanka  i z zachwytem w oczach, wzdychając głęboko raz po raz, zapisuje w kajeciku swoje wrażenia z wycieczki.



BONUS DLA CIERPLIWEGO CZYTELNIKA


Gdy czasem młoda polonistka
Taka naiwna, schludna taka,
Egzaltowana, świeża, czysta,
Że chciało by się siąść i płakać. 

Więc gdy ta polonistka właśnie
Małpując młodopolskie pozy
Wybiegnie o porannym czasie
Boso na łąkę między brzozy,


Poigra z pliszką i skowronkiem
Oraz z pudliszką i z biedronką,
Przywita ze wschodzącym słonkiem,
Wołając: - Witaj jasne słonko! 


Z róż i powojów splecie wieńce,
Pomacha rączką do motyla,
Kraśnym obleje się rumieńcem
Widząc jak pszczółka kwiat zapyla. 

Coś z Anny German gdy zanuci,
Wyrecytuje coś z Asnyka,
A potem bardzo się zasmuci
Nad żabką, którą bocian łyka, 


I chcąc zapłakać nad półtrupem
(bo drugie pół ten bocian urwał)
Wlizie tą bosą nogą w kupę
I wyda okrzyk: - O żesz kurwa! 

To - jeśli byłbym na tej łące
Naocznym świadkiem tego zgrzytu -
Jak jestem facet niepijący,
Pół litra wychlałbym z zachwytu!

/ZACHWYCENIE – Andrzej Waligórski/

poniedziałek, 28 września 2009

Dusza


Obudziłam się pewnego ranka i nagle zrozumiałam, że jej nie ma. Odeszła. Tak po prostu bez słowa „żegnaj” czy „do widzenia”.
W uchu szeleściło mi co prawda coś na kształt „wybacz, nie mogę inaczej”, ale równie dobrze mógł to być tylko szelest jesiennych liści za oknem.
Właściwie od pewnego czasu coś podejrzewałam. Nie siadywała mi już, jak niegdyś, na ramieniu i nie szeptała do ucha, że wszystko będzie dobrze, jeśli tylko nie będę się bała bardzo chcieć.
Nie garnęła się do niespodziewanego, figlarnego przypięcia mi skrzydeł i nawet jej kolory robiły się coraz bardziej wyblakłe, jakby powoli stygły. Kiedyś była błękitno-złocista. Błękitna jak woda i niebo, złocista jak słońce i krople dojrzałego miodu w ulach. Z czasem dziwnie poszarzała, a złociste, lśniące drobiny przemieniły się w matowe, przykurzone srebro.
Czasami próbowałam z nią o tym porozmawiać, ale ledwo nabierałam oddechu, by wypowiedzieć pierwsze słowo, przykładała wymownym gestem palec do ust i szeptała uspokajająco: ciiii...
Parę razy wymknęło jej się... że zaraz jesień, że potem zima... że powinnam zawieźć ją w jakieś cieplejsze miejsce, sylabizowała cichutko słowo „wolność”, ale nigdy nie przyszło mi do głowy, że może tak po prostu odejść. Ot, myślałam sobie – kolejny trudniejszy czas do przetrwania.
W końcu nie pierwszy to raz.
Czy człowiek może żyć bez duszy? Okazało się, że tak. Ja mogłam, choć brakowało mi jej szeptów, jej wzdychań i nawet tej lekkiej niemej przygany w jej oczach. Zastanawiałam się gdzie jest i czy jest tam teraz szczęśliwa. I bardzo chciałam, by pojawiła się choćby tylko po to, by mi o tym powiedzieć. Czy znalazła szczęście, czy może tylko spokój, który czasem potrafi być jeszcze bardziej upragniony niż kapryśne szczęście.
Aż kiedyś poczułam lekki dotyk na ramieniu i ciepłe tchnienie szeptanych prosto w ucho słów. Słowa rwały się, a ja próbowałam złożyć z nich jakiś zrozumiały komunikat.
...Na wrzosowiskach całkiem liliowo... a mech ciemno zielony i miękki, a gdy się do niego przytulić, oddaje kropelki rosy zebrane o świcie... a wszędzie kolorowe liście... i mgła snuje się po mokradłach... pięknie jest... i wiesz, ja już nie boję się jesieni ani zimy... ale muszę już lecieć... następnym razem będę pamiętać, by przynieść ci jakiś prezent... 
Spojrzałam na swoje ramię. Siedziała tam rozczochrana, ubrana w srebrzyste kropelki, tu i ówdzie sterczały, wplątane w nią, pożółkłe źdźbła trawy. Miejscami jakby pobłękitniała. Chciałam coś powiedzieć, przekonywać, ale dostrzegłam w jej oczach te łobuzerskie iskierki, których nie widziałam już od dawna. Pomyślałam, że gdy się zerwie do lotu, uchwycę jej koniec i potem powoli nawinę ją całą na kłębuszek, jak wełnę i zawsze już będę mogła nosić ją przy sobie.
Ale nie ośmieliłam się tego zrobić. Szepnęłam tylko za odlatującą: „Pamiętaj o prezencie. Przynieś mi złocisty i czerwony liść klonu. Złocisty jak szczęście i czerwony jak miłość...”
Nie wiem czy usłyszała...


niedziela, 27 września 2009

Damy białe, czarne i błękitne


Sezon ogórkowy w pełni, a tu żadne pumy już nie grasują, ani nie widać wieloryba płynącego
w górę Wisły. Nawet rutynowym potyczkom na Salonie jakoś brakuje ikry. Po prostu nuda.
Sosenka odkryła kiedyś na moim blogu zaczarowaną skrzynię, z której od czasu do czasu udaje mi się coś wyciągnąć. Zajrzałam dziś do niej, Sosenko, ostrożnie zdmuchując kurz i znalazłam... duchy. Czyli coś w sam raz na leniwe sierpniowe popołudnie :)
Duchów ci u nas na polskiej ziemi dostatek. Podobnie jak strzyg, południc, wodników, odmieńców, błędnic, dziwożon, płanetników i innych dziwolągów. W zastępach duchów pojawiają się błędni rycerze, jeźdźcy bez głowy, mnisi, zwierzęta (Czarny Pies z Ogrodzieńca) i upiorne, pozbawione pasażerów karety. Szczególne upodobanie jednak do snucia się po rożnych zamczyskach i pałacach mają damy. Więc dziś będzie o damach.


/.../Biała damo! pod twoją obronę
płyną moje tęsknoty szalone,
o madonno nudnego cmentarza!

Ach, za tobą tłum pięknej młodzieży
iść powinien lub u nóg twych leżeć,
i nie straszyć powinnaś - rozmarzać!


Tak o duchu białej damy pisała poetka – Maria Pawlikowska-Jasnorzewska. Nie wiadomo którą
z polskich zjaw miała na myśli. Widmo przyjmujące postać białej damy występuje w folklorze wielu krajów Europy. Zwłaszcza w niemieckich legendach duchy straszących dam przywiązane są do zamków czy pałaców, w których mieszkały za życia. Zwykle są to nieszczęśnice pokrzywdzone przez los i złych mężów lub ojców, uwięzione w lochach i basztach albo zamordowane. Czasem jednak zjawa próbuje odpokutować swoje własne grzechy i zbrodnie. Legendy te zawędrowały do Polski i stały się bardzo popularne w Wielkopolsce, ale z czasem białe damy zaczęto spotykać także i w innych rejonach kraju. Jeśli nawet nie wierzycie w duchy, posłuchajcie opowieści o kobietach, które tak zapadły w ludzką pamięć, że dziś czasem trudno jest już oddzielić prawdziwą historię ich losów od zmyślonej.


Białe opiekunki włości

Jedna z najbardziej znanych i podobno najchętniej ukazujących się białych dam, rezyduje w zamku kórnickim, którego sala jadalna przyozdobiona jest jej portretem. To Teofila z Działyńskich Szołdrska-Potulicka. Legenda mówi, że podobno Teofila schodzi nocą z portretu i podtrzymując dłońmi zwiewną białą szatę udaje się do parku, gdzie czeka na nią jeździec na karym koniu. Wędrują wspólnie po tonących w mroku alejkach, by zniknąć z pianiem pierwszego kura. Teofila była kobietą nieprzeciętną i wszechstronnie wykształconą, co niestety nie pomogło jej w życiu osobistym – jej oba małżeństwa były z gruntu nieudane.
Nieopodal zamku kórnickiego znajdował się niegdyś średniowieczny zameczek myśliwski, w podziemiach którego zostały podobno ukryte ogromne bogactwa, przez ostatnich jego właścicieli - rodzinę Górków. Skarby te przejęły we władanie złe duchy. Teofila zakłóciła ich spokój, każąc miejscowej ludności rozebrać ruiny i z uzyskanej w ten sposób cegły postawić w okolicznych domostwach murowane kominy. Złe moce zemściły się za to na Teofili, każąc ją błądzeniem po parku do czasu, gdy odkryte zostaną stare skarby Górków. Dopiero wówczas straci władzę nad Teofilą moc diabelska. 
W Golubiu-Dobrzyniu, dawnym zamku krzyżackim, pojawia się duch siostry Zygmunta III Wazy, Anny Wazówny, która już za swojego życia była uważana za dobrego ducha tego miejsca. Księżniczka Anna pasjonowała się podobno ziołolecznictwem i ponoć to jej właśnie zawdzięczamy sprowadzenie do Polski tytoniu, który zaczęła uprawiać na zboczu zamkowej góry. Biała dama z Cieszkowa lubi się pojawiać w parku o porze nietypowej dla duchów, bo popołudniami. Ponad 200 lat temu była księżną Katarzyną Sapieżyną – właścicielką zrujnowanego dziś pałacu i samego Cieszkowa.
Ten wytworny i arystokratyczny duch właściwie nie ma żadnego powodu do ukazywania się potomnym. Była zapobiegliwą gospodynią, wybudowała świątynie zarówno katolikom, jak i protestantom, a ludzie bardzo dobrze ją wspominali. Podobno za młodu prowadziła bardzo bujne życie i być może to właśnie stało się przyczyną jej pokuty, a może po prostu przywiązanie do tego miejsca nie pozwala jej odejść na zawsze. Z bardzo natomiast konkretnej przyczyny królowa Bona w postaci białej damy nawiedza raz po raz komnaty zamku w Czersku, który szczególnie sobie upodobała za życia. Tu, na stokach zamkowej góry, zakładała swoje winnice i słynne ogrody warzywne. Podobno przed wyjazdem z Polski do Włoch królowa Bona przybyła do Czerska, by zabrać swoje klejnoty. Gdy wzięła do ręki korale, sznur się zerwał, korale rozsypały i powpadały w różne zakamarki. Ze względu na pośpiech nie udało się jej pozbierać wszystkich. Do dziś więc powraca w poszukiwaniu swoich rozsypanych korali, ale nigdy nie udaje jej się zebrać ich do końca, bo gdy sięgnie po ostatni, one wszystkie rozsypują jej się na nowo. W darłowskim zamku można z kolei spotkać białą postać wyłaniającą się ze ścian i stąpającą w lekkich pantofelkach. Jej piersi ozdabia bursztynowy naszyjnik. W ręce trzyma lichtarz z płonącą świecą, którą daje znać, że nadal czuwa troskliwie nad darłowską krainą. To piękna i ambitna księżna Zofia, której swatanie z królem Kazimierzem Jagiellończykiem zakończyło się fiaskiem. Zofia poślubiła swojego dalekiego krewniaka, Eryka II z Wołogoszczy, ale małżeństwo skończyło się separacją i Zofia wraz z dziećmi osiadła w Darłowie, skąd rządziła udzielnie księstwem. Pomagał jej w tym słynny rycerz, Jan z Maszewa, a legenda wiąże ich węzłami wielkiej przyjaźni i miłości.


Białe nieszczęśnice

Położony nad Sanem zamek w Krasiczynie ma swoją własną zjawę, zwaną powszechnie Bielicą. Dziś podobno nie pojawia się już, ale niegdyś można było ją spotkać w upalne noce lipcowe przechadzającą się po dziedzińcu u stóp wieży zwanej Zegarową. Podanie głosi, iż z wieży tej skoczyć miała młoda dziewczyna, wolała bowiem wybrać śmierć, niż ślub z niekochanym. Natomiast w pięknie położonym nad jeziorem zamku w Tuczynie spotkać można podwójne widmo: giermka z sokołem na ramieniu i młodej kobiety w bieli. Podobno jeden z Tuczyńskich miał się ożenić z piękną panną należącą do świetnego wielkopolskiego rodu. Być może było to małżeństwo wymuszone, bo młoda żona nie była szczęśliwa, a gdy pan zamku na wezwanie króla udał się do Krakowa, pani nawiązała tajemny romans z młodym sokolnikiem. Kochankowie spotykali się we wschodniej wieży, gdzie pani dla niepoznaki kazała ustawić swe krosna i kołowrotek. Mąż jednak powrócił po kilku miesiącach, jak to mężowie mają we zwyczaju, a dla uczczenia jego powrotu urządzono wielkie polowanie na wodne ptactwo. Nieszczęsna wiarołomna strzelając z kuszy do stada cyranek, trafiła swojego ukochanego sokolnika. Młodzieniec zmarł jeszcze tego samego wieczora. Zrozpaczona kasztelanowa zamknęła się w swej komnacie w wieży, gdzie po jakimś czasie znaleziono ją martwą. Służba szeptała że sama sobie zadała śmierć wypijając truciznę. Kiedy już pochowano ją w rodzinnej krypcie, zaczęły dziać się niewytłumaczalne zjawiska: zza zamkniętych drzwi pokoju na wieży dochodził turkot kołowrotka. Straż obchodząca nocą mury widziała w oknie tej komnaty migocące światła, a w szpalerach wiryndarza przechadzała się o zmierzchu zmarła pani otulona białą opończą. Po latach kasztelan Tuczyński ożenił się po raz drugi, ale zjawy zakochanej kasztelanki i młodego sokolnika nie przestały się ukazywać. 
Szczeciński zamek Gryfitów swoją białą damę zawdzięcza niegodziwości, jakiej dopuścił się książę Franciszek i słabej woli tego, który nad miłość przedłożył względy polityczne – Ludwika Ernesta. Piękna Sydonia z najsławniejszego pomorskiego rodu Borków pokochała Ludwika Ernesta całym sercem. Wydawało się, że i on odwzajemnia to gorące uczucie, a ich ślub to kwestia najbliższego czasu. Lecz nagle, oblubieniec ulegając namowom radców, posłał swatów na dwór brunszwicki, prosząc o rękę księżniczki Zofii Jadwigi. Sydonię odsunięto od dworu. Zamieszkała w murach marianowskiego klasztoru. Po wielu latach pod klasztor przybyli wysłańcy z zamku. Powieźli ją w zamkniętym powozie, ale nie przed oblicze ukochanego, lecz przed sąd, który oskarżył ją o czary. Złamana torturami Sydonia potwierdziła wszystkie zarzuty. Wyrok mógł być tylko jeden. Gdy go ogłoszono, Sydonia wstała i rzuciła w twarz księciu Franciszkowi: - I ty nie dożyjesz wiosny. Rzuciła klątwę na cały dwór gryficki. W dniu 28 września 1620 roku na Psim Wzgórzu, tuż za miejskimi murami zapłonął stos, na którym jednak nie spalono Sydonii żywcem. Wspaniałomyślni sędziowie zamienili karę śmierci ogniowej na ścięcie mieczem, „po czym dopiero członki mają być rzucone w płomienie." Klątwa Sydonii jednak pozostała. Książę Franciszek zmarł 27 listopada, zaledwie w dwa miesiące po jej egzekucji. Później umierali przedwcześnie inni książęta, a nad Pomorzem przetoczyła się wojna trzydziestoletnia. W niespełna 20 lat po śmierci Sydonii, w opustoszałym zamku, pozbawiony dworu, armii i skarbu, kończył bezpotomnie żywot ostatni Gryfita. Klątwa się wreszcie dopełniła. Po Sydonii pozostał obraz, który można obejrzeć w sali książęcej Muzeum Pomorza Zachodniego. Spoglądają z niego smutne oczy dwóch kobiet, z których jedne należą do młodej dziewczyny o olśniewającej urodzie, która pokochała Ludwika Ernesta, a drugie do starej, naznaczonej cierpieniem kobiety. To „czarownica” Sydonia. Jej zwiewna sylwetka białej damy pojawia się na zamkowym tarasie. Spaceruje wzdłuż murów, a czasem schodzi na dziedziniec, jakby szukała śladów swojej dawnej, utraconej miłości. 

Właściwie nie bardzo wiadomo kto straszy na zamku w Niedzicy. Czy jest to duch Uminy czy może raczej księżniczki Brunhildy? A może to raczej duch tej kobiety, którą mąż utopił w zamkowej studni? Są zatem trzy pretendentki do miana nieszczęśliwego niedzickiego ducha pojawiającego się na dziedzińcu tzw. górnego zamku i w pobliżu zamkowej kaplicy. Duch przybiera postać kobiety w bieli o nadnaturalnej wysokości, sięgającej sklepienia. Grozy dodaje zrywający się zawsze wraz z jej pojawieniem gwałtowny wiatr. Umina była córką podróżnika węgierskiego pochodzenia i Indianki ze szlachetnego inkaskiego rodu. Jej mężem był Inka - Tupak Amaru. Uchodząc z Peru po nieudanym powstaniu przeciwko Hiszpanom, zabrali ze sobą do Europy część legendarnego inkaskiego skarbu. Tupaka zasztyletowano w jakimś weneckim zaułku, a Uminę spotkał ten sam los kilka lat później na dziedzińcu zamku nad Dunajcem, dokąd zabrał ją jej ojciec, ówczesny właściciel niedzickiego zamku. Na łożu śmierci zaklinał swoich synów, by nie szukali bogactw inkaskich, które gdzieś przepadły, gdyż ciąży na nich przekleństwo. Uminę podobno pochowano pod kaplicą w srebrnej trumnie. Niestety, pomimo szczegółowych badań archeologicznych, nie znaleziono ani trumny Uminy, ani skarbu. Może zatem te inkaskie ślady, to jedynie legenda, a biała niedzicka dama jest księżniczką Brunhildą, która odepchnięta przez swojego męża, księcia Bogusława w czasie jednej z ich częstych małżeńskich utarczek, wypadła przez okno w wieży wprost do głębokiej na 90 m studni, mieszczącej się na dziedzińcu? Załamany Bogusław, dręczony wyrzutami sumienia dniami i nocami błąkał się bez celu po zamku i powtarzał "Przebacz mi Brunhildo", aż pewnego razu usłyszał głos dobywający się ze studni "Przebaczam Ci Bogusławie łysy". Uradowało to księcia, choć nie potrafił zrozumieć dlaczego przebaczająca Brunhilda, mimo jego bujnej czupryny, nazwała go łysym. Pojął to dopiero następnego ranka, gdy spojrzał na swoje odbicie – po włosach nie zostało ani śladu. O tej pory uważa się że jeśli ktoś wymówi imię swojej ukochanej nad niedzicką studnią, a ma coś na sumieniu, obudzi się następnego dnia łysy.

Na Szlaku Orlich Gniazd usadowily się dwa bliźniacze zameczki. Na ganeczku zamku w Bobolicach, z którego doskonale widać zamek w Mirowie, nocami pojawia się biała dama. Jedna z legend mówi, że dwóch braci władało tymi sąsiednimi zamkami. Pewnego razu jeden z braci przywiózł z długiej wojaczki cudnej urody brankę, z którą się ożenił, a w której od pierwszego wejrzenia zakochał się drugi brat. Miłość nie trwała długo. Zazdrosny mąż zabił brata, a wiarołomną żonę kazał żywcem zamurować w zamkowej wieży. W pogodne noce wychodzi ona na ganek bobolickiego zamku i tęsknym wzrokiem patrzy ku mirowskiemu.


Białe pokutnice

Kiedy zegar wskazuje północ, na wieży zamku Grodno w Zagórzu Śląskim ukazuje się biała zjawa. Powoli obchodzi mury i rzuca się w przepaść. Legenda głosi, że jest nią młoda i piękna kasztelanka Małgorzata, która pokutuje za zamordowanie swojego bogatego i starego męża. 
Zaledwie w kilka dni po weselu kasztelanka zabrała swego leciwego małżonka na spacer i zręcznie zepchnęła go z murów zamkowych prosto w przepaść. Byłaby to pewnie zbrodnia doskonała, jednak całe zajście dostrzegł przez okno ojciec Małgorzaty. Kazał córkę zamurować żywcem w lochu, a sam oddał się rozpaczy po stracie ulubionego zięcia. Historia ta okazała się prawdziwą kopalnią pieniędzy dla jednego z XIX-wiecznych właścicieli zamku, który kupił szkielet jakiegoś listonosza i umieścił go w legendarnym lochu, aby pokazywać turystom za opłatą. 
W zamku rydzyńskim jest kaplica, przed kaplicą pokój, a w tym pokoju obraz kobiety, o której nic nie wiadomo. Ani kim jest, ani kto namalował jej portret, ani też skąd się wzięła w tym zamku. Jej chmurne spojrzenie i dziwnie zaciśnięta jedna z dłoni, nasuwają jednak nieprzyjemne skojarzenia, jakby była autorką jakiejś ponurej zbrodni. Po okolicy krążyła niegdyś wieść o dwóch zamordowanych sierotach, ale nikt już tego dobrze nie pamięta. Widmo nie naprzykrza się nikomu, a szczególnie oszczędza kobiety i dzieci. Spotyka się je niekiedy klęczące na korytarzu i zatopione w modłach. Tylko jednej nocy w roku na zamku nie zaśnie nikt, kto się w nim znajdzie. Choć nie ma wiatru, drzewa zaczynają szumieć i o północy same otwierają drzwi kaplicy ukazując widmo kobiety klęczące przed kapłanem z trupią czaszką zamiast twarzy. Towarzyszą im dwa małe szkielety w komżach. Widmo zdaje się spowiadać, wzdycha i szlocha, bije się w piersi na znak żalu, prosząc o przebaczenie. Kapłan odpowiada grobowym głosem: - Nie w tym roku jeszcze!I wskazuje na dwa małe klęczące szkielety. Drzwi od kaplicy zamykają się nagle i po korytarzach zamkowych niesie się jedynie długi, przeciągły jęk.

Równie tajemnicza biała dama czeka na zbawienie w podziemiach zamku w Miliczu. Nikt nie wie jakie są jej przewiny, ale jej przeraźliwy, mrożący krew w żyłach jęk dobiega czasem z zamkowych piwnic.

Białe damy potrafią krążyć również w miejscach, gdzie po dawnych zamkach postało już jedynie mgliste wspomnienie. Na szczycie Ślęży, zwanej także Sobótką, pojawia się młodzieńcom jasnowłosa dziewczyna o modrych oczach, która prosi o wybawienie. Nikomu się to jednak do tej pory nie udało, bo dziewczyna potrafi zmieniać postać tak dalece, że budzi tym wstręt albo przerażenie. Ostatni śmiałek zrejterował podobno dopiero po ujrzeniu jej w postaci smoka ziejącego ogniem. Również na górze Grojec pojawia się w istniejącej tam rozpadlinie biała dama, która według miejscowych podań ma być dowodem na to, że w tym miejscu miał się niegdyś znajdować zamek, który w rezultacie przekleństwa rzuconego przez jego właściciela na córkę zapadł się pod ziemię.


Czarne damy
Na krużgankach, korytarzach i dziedzińcu renesansowego zamku w Suchej Beskidzkiej pojawia się widmowa postać damy w czarnym stroju, jaki w osiemnastym stuleciu zwykły nosić owdowiałe matrony wysokiego rodu. Jest to podobno widmo Anny Konstancji z Lubomirskich, żony kolejno Jana Kazimierza Wielopolskiego i Stanisława Małachowskiego.
Obaj zmarli niewiele lat po ślubie i obaj zostawili jej ogromne majątki. Anna Konstancja bardzo energicznie i rozsądnie zarządzała majątkiem, który z racji wielkości określano często mianem „księstwa suskiego”, jednak poddani zwykli nazywać ja Srogą Panią. Sama ustanowiła kodeks i sama sprawowała sądy. Bez mrugnięcia okiem za najdrobniejsze przewinienia wtrącała do lochu albo skazywała na karę chłosty. Osobiście wyprawiała się w męskim przebraniu na czele swoich hajduków na wyprawy przeciw ukrywającym się w karpackiej puszczy bandom rozbójniczym, a schwytanych zawsze skazywała na śmierć, uczestnicząc w egzekucji. Dożyła sędziwego wieku, ale wkrótce po złożeniu jej ciała w krypcie starego suskiego kościoła, na przykościelnym cmentarzu zaczęło się pokazywać jej widmo.

Nazwisko Wielopolskich kojarzy się z jeszcze jedną czarną damą, jaka ukazuje się w Pałacu Wielopolskich w Krakowie. Widmo młodej, pięknej kobiety w czarnej szacie, z długimi czarnymi włosami pojawia się podobno i dziś, choć dawny Pałac Wielopolskich od ponad stu lat pełni funkcję urzędu miejskiego. Podobno w jego salach została ścięta przez kata na życzenie któregoś z Wielopolskich młoda dziewczyna z ich rodu, którą taki los spotkał za karę za to, iż pokochała zwykłego pokojowca. Opowieść o przerażonej i zapłakanej dziewczynie, odzianej w czarną suknię z aksamitu przekazał ksiądz, który był świadkiem całego zajścia, a którego wezwano dla wyspowiadania dziewczyny przed śmiercią. Odtąd na rodzinie Wielopolskich ciążyć miało przekleństwo, zaś w Pałacu pojawiła się Czarna Dama. 
W latach międzywojennych, kiedy zaczęto kuć mury dawnego pałacu, w jednej z sal na pierwszym piętrze natrafiono na niszę, w której znaleziono zamurowany szkielet młodej kobiety, odziany w resztki sukni z czarnego aksamitu. 
Swoją czarną damę i to bardzo znaną, ma także zamek w Szamotułach. Baszta zamku szamotulskiego, zwana Basztą Halszki, stała się miejscem dramatu, wokół którego owiana jest legenda o Czarnej Księżniczce. Była w niej podobno więziona przez 14 lat Halszka z Ostroroga. Jej własny małżonek, wojewoda poznański Łukasz Górka, kazał nałożyć na jej twarz żelazną maskę, aby nikt nie mógł podziwiać jej urody. Z czarną maską na twarzy Halszka mogła podziemnym krużgankiem udawać się jedynie z baszty do kolegiaty, gdzie brała udział w nabożeństwie. Od jej śmierci, w pochmurną noc księżycową nieopodal baszty można spostrzec wolno przesuwającą się postać kobiecą w pokutnych szatach. Gdy zniknie w baszcie, słychać płacz i zawodzenie ducha nieszczęśliwej Halszki z Ostroga, tłumione przez grube mury baszty. Halszka, czyli księżna Elżbieta Katarzyna Ostrogska, z powodu przedwczesnej śmierci ojca stała się już we wczesnym dzieciństwie dziedziczką jednej z najpotężniejszych fortun polskich, większej niż niejedno księstwo zachodnioeuropejskie. Jej opiekunem był stryj Wasyl Ostrogski. Panna była podobno bardzo urodziwa, ale już sama fortuna wystarczała, by o jej rękę ubiegało się wielu kandydatów, a wśród nich bratanek opiekuna Halszki, książę Dymitr Sanguszko. Ponieważ jednak temu związkowi była bardzo nieprzychylna matka dziewczyny, książę Sanguszko napadł na zamek i pod przymusem zawarty został związek małżeński, gdy Halszka miała zaledwie 14 lat. Związek ten na interwencję matki u króla Zygmunta Augusta został unieważniony, a Sanguszkę skazano na śmierć i infamię. Porwał on jednak żonę i uciekł z nią do Czech. Młody Sanguszko został tam zamordowany, a Halszka wróciła do matki jako wdowa. Wówczas król dał jej za męża Łukasza Górkę, wojewodę poznańskiego. Nie było to zgodne z wolą ani matki, ani też córki, toteż po ślubie obie kobiety ukryły się w klasztorze lwowskim. Tam Halszka dobrowolnie ponownie wyszła za mąż - za Szymona, księcia słuckiego. Urażony król rozkazał zabrać Halszkę z klasztoru i przekazał ją prawowitemu małżonkowi. Wielkopolski magnat przywiózł ją do Szamotuł. Czy Łukasz Górka rzeczywiście więził swoją młodą żonę, tego już się dzisiaj nie dowiemy. Po śmierci męża, Halszka zabrana została przez stryja do Ostroga. Zmarła w wieku 44 lat, w obłąkaniu spowodowanym z pewnością przez tragiczne przeżycia, z którymi wiązały się jej trzy małżeństwa. Tragiczne losy Halszki stały się inspiracją twórczą dla wielu artystów, m.in. J.I. Kraszewskiego (powieść "Halszka") i J. Matejki (w "Kazaniu Skargi" postać Halszki znajduje się obok Anny Jagiellonki).

 

Dama błękitna
Ta zjawa z łańcuckiego zamku zupełnie nie budzi niczyjego strachu. Mówi się o jej niezwykłej urodzie i przepięknej, błękitnej krynolinie. To Izabela z Czartoryskich Lubomirska, zwana także za życia „Błękitną Markizą” z powodu tak chętnie noszonych krynolin w kolorze błękitnego nieba. Była jedną z najwytworniejszych dam swoich czasów, wielką miłośniczką sztuki. To właśnie jej łańcucki zamek zawdzięcza swój niezaprzeczalny urok. Była zakochana bez wzajemności w swoim kuzynie królu Stanisławie Auguście Poniatowskim. Podobno można zobaczyć ją przechadzającą się w galerii rzeźby, albo patrzącą w zamyśleniu na posąg Amora dłuta Canovy, do którego pozował w dzieciństwie jej ukochany wychowanek książę Henryk Lubomirski. Czasem można ją spotkać w dawnym buduarze księżnej marszałkowej, odpoczywającą na sofie. Być może jej błękitna krynolina, to ta sama toaleta, w której nakazała się pochować w swoim testamencie. Nawet po śmierci chciała pozostać „Błękitną Markizą”.


13 sierpnia - Dzień Pamięci warszawskiej Starówki


Symbolem powstańczej Starówki jest ulica Długa, na jej odcinku od placu Krasińskich do Freta.
W czasie najcięższych walk pokonanie tego odcinka przez łączniczkę kosztowało ją półtorej godziny przedzierania się pod ostrzałem. Dziś można go przejść spokojnym krokiem w 5 minut.
Na ulicy Długiej znajduje się najbardziej znany właz do kanałów, którym pod koniec walk na Starówce ewakuowali się powstańcy. 
To tutaj także 6 sierpnia odbyła się jedyna w czasie powstania warszawskiego defilada oddziałów powstańczych. Ludzie wylegli na ulicę i przyglądali się jej z okien i balkonów. Zaledwie tydzień później na tych samych balkonach leżały rozrzucone szczątki ludzkie rozerwane przez wybuch czołgu-pułapki.

Noc z 12 na 13 sierpnia 1944 roku była dziwnie spokojna, jak na fakt, że siły niemieckie ostatecznie zdobyły magazyny na Stawkach, zamykając pierścień okrążenia wokół Starego Miasta, a licząca blisko 10 tysięcy ludzi grupa bojowa gen. Reinefartha wsparta ciężką bronią maszynową, pociągiem pancernym, artylerią, czołgami i lotnictwem otrzymała od generała von dem Bacha rozkaz szybkiej likwidacji powstałego kotła staromiejskiego.
Dopiero 13 sierpnia, po godzinie 8 rano, z opanowanego przez Niemców Krakowskiego Przedmieścia, wjechały na plac Zamkowy dwa niemieckie czołgi typu Panzer IV, które zaczęły strzelać w stronę polskich stanowisk na Świętojańskiej i Podwalu. Po chwili zza czołgów wyłoniła się niewielka tankietka i ruszyła wprost na przegradzającą Podwale barykadę. Na szarżujący pojazd poleciały butelki z benzyną. Płonąca maszyna utknęła na barykadzie. Otworzyła się klapa, przez którą wyskoczył kierujący pojazdem Niemiec i szybko uciekł. Powstańcy natychmiast ugasili płonącą tankietkę piaskiem, po czym zajrzeli do środka. Nigdy wcześniej nie widzieli takiego pojazdu. Niemcy przeciw powstańcom użyli go po raz pierwszy Nie było tam żadnego uzbrojenia, tylko radio.
Dowódca batalionu „Gustaw” kpt. Ludwik Gawrych "Gustaw" i jego zastępca Włodzimierz Stetkiewicz "Włodek", podejrzewając w porzuceniu pojazdu niemiecki podstęp, rozkazali swoim żołnierzom trzymać się od niego z daleka. Tym bardziej, że zaraz po unieruchomieniu pojazdu na barykadzie oddziały niemieckie znów niemal zaprzestały ataków i na Starówce zapanowała dziwna cisza. Pojazd miał pod osłoną zmierzchu zbadać batalionowy pirotechnik – „Wiktor”. Niestety, nie zdążył tego zrobić. Wcześniej bowiem pojazd został uruchomiony przez nie podejrzewających niczego powstańców z innego batalionu.
 

Zdobyty przez powstańców czołg bardzo wolno wjeżdżał z Podwala w ulicę Kilińskiego. Korzystając z przerwania niemieckiego ostrzału, wyległy na ulicę i witały go z euforią tłumy ludzi, w tym niesłychana ilość dzieci, które biegły, próbując dogonić czołg. Tuż po godz. 16 nastąpiła eksplozja. Wybuch spowodował masakrę. Zabił wszystkich znajdujących się w pobliżu pojazdu, zerwał z kamienic balkony, na których stali ludzie.
 
Porzucony przez Niemców czołg musiał być naszpikowany wielką ilością materiału wybuchowego i zaopatrzony w automatyczny mechanizm zegarowy, bo rozerwany na części ciężki kadłub żelaznego kolosa został rzucony na kilkadziesiąt metrów dalej, gdzie wywrócony do góry dnem, palił się. Gęsty tuman kurzu zasnuł wszystko, a dym o zapachu spalonego prochy i siarki rozchodził się ulicami. Wokół rozlegały się straszliwe jęki poranionych ludzi, a ściany pobliskich domów obryzgane były krwią do wysokości trzeciego piętra. W miejscu masakry rozgrywały się prawdziwie dantejskie sceny, których opisów nie chcę tu przytaczać, a które zawarł S. Podlewski w swojej książce „Przemarsz przez piekło”.
Kwaterujący w jednym z domów gen. Tadeusz Bór-Komorowski, dowódca Armii Krajowej, wspomina: "W tej samej chwili oślepił mnie błysk i słup ognia spowity zwałami dymu i kurzu. Jednocześnie nastąpił huk potężnego wybuchu. Podmuch rzucił mnie spod okna na podłogę u przeciwległej ściany. (...) Dym i kurz opadał z wolna, odsłaniając straszliwe skutki wybuchu. Po żołnierzach, którzy stanowili załogę wozu, nie pozostał żaden ślad. Dookoła leżały poszarpane ciała osób, w tym wielu dzieci. Trupy ludzkie wyrzuciło na dachy sąsiednich domów". 

Dokładna liczba ofiar nie została nigdy ustalona. Mówi się o 300-500 poległych i wielu rannych. Część z nich trafiła do szpitala powstańczego na Długiej 7, gdzie po zdobyciu Starówki Niemcy zamordowali i spalili 430 ciężko rannych.
Przy ul. Kilińskiego 3 stoi dziś tablica z napisem: "Miejsce uświęcone krwią 500 powstańców i mieszkańców Starówki poległych 13.08.1944 od eksplozji czołgu z podstępnie założonym przez wroga materiałem wybuchowym”.
W wybuchu zginęło wielu kwaterujących w tym czasie w obrębie Starówki powstańców. Niektóre oddziały praktycznie przestały istnieć. Największe straty poniosła kompania harcerska podporucznika Kostki i pluton „Orląt” (zginęło na miejscu lub z ran ponad 80 ludzi, w tym 14 piętnastoletnich chłopców z oddziału pomocniczego) i batalion harcerski „Wigry” (10 zabitych i 59 ciężko rannych, a wśród nich podporucznik „Żbik”).
Zachowanym śladem tamtych wydarzeń jest fragment gąsienicy transportera ładunków wybuchowych, pochodzący być może właśnie z tego egzemplarza, który uległ eksplozji przy ulicy Kilińskiego. Jest on wmontowany w ścianę katedry św. Jana Chrzciciela przy ulicy Dziekania i opatrzony podpisem: "Gąsienica niemieckiego czołgu-miny "Goliat", który podczas Powstania Warszawskiego w 1944 r. zburzył część murów Katedry".

W powszechnej pamięci ów pojazd, który dokonał takiego spustoszenia zapisał się jako czołg-pułapka. Tymczasem historycy i znawcy uzbrojenia nie mają wątpliwości, że "czołg", który eksplodował na Kilińskiego, to w rzeczywistości nie czołg, ale stawiacz min Funklenkpanzer-Schwerer Ladungstraeger, typ B IV, używany przez Niemców m.in. do niszczenia barykad. Pojazd ten przewoził 500 kg materiału wybuchowego w zamocowanym na pancerzu pojemniku, który można było uwolnić po podjechaniu pod wybrany cel. Ładunek był wyposażony w zapalnik czasowy, co umożliwiało wycofanie się pojazdu z zasięgu jego rażenia.
W tym miejscu pojawiają się dwie współistniejące hipotezy – albo Niemiec kierujący pojazdem, który został unieruchomiony przy barykadzie na Podwalu, nie zdążył uruchomić mechanizmu zwalniającego ładunek, albo też pojazd rzeczywiście miał spełnić rolę pułapki, a Niemcy liczyli na to, że powstańcy odpalą ładunek przypadkowo.
Wspomniany już wyżej pirotechnik „Wiktor” przychyla się do tej drugiej hipotezy: „Niemcy mogli od razu zniszczyć ten pojazd, np. strzelając do niego z czołgu, i nie dopuścić do przejęcia go przez powstańców. Oni jednak woleli, żeby stawiacz min został wprowadzony na Starówkę. Przerwali ostrzał, by więcej ludzi wyszło na ulice oglądać "zdobycz". W tym sensie celowo zmienili ją w pułapkę”.
Prawdopodobnie przy pokonywaniu małej barykady przy ulicy Kilińskiego kierujący transporterem powstaniec przypadkowo zrealizował niemiecki zamiar i pociągnął za dźwignię, która spowodowała uwolnienie ładunku, uruchomienie zapalnika czasowego i eksplozję o olbrzymiej sile.

Niedawno przez blog Almazora przetoczyła się dyskusja o miejscu kaźni mieszkańców Woli przy ulicy Górczewskiej, gdzie przy budowie parkingu obok salonu dealera samochodów natrafiono na kilkunastocentymetrową warstwę czarnego popiołu – pozostałości po spalonych szczątkach ofiar niemieckiego rozbestwienia.  
Domy na miejscu masakry na Starówce budowano w latach 60. na specjalnych słupach, aby nie kopać głębszych fundamentów w ziemi przemieszanej z ludzkimi szczątkami.
Takich miejsc w Warszawie jest znacznie więcej. Miasto, które miało stać się miastem śmierci, dziś żyje i trwa, ale tu trzeba stąpać ostrożnie i szanować ziemię, po której się idzie, bo niemal wszędzie pod stopami czuje się zakrzepłą krew.

Starówka warszawska jest i zawsze będzie dla mnie miejscem szczególnym.
Zniszczona podczas Powstania Warszawskiego w 90%, jest wyjątkowym w skali światowej przykładem całkowitej rekonstrukcji nie pojedynczego zabytku, ale całego zespołu historycznego. Po wojnie długo nie było decyzji, co należy zrobić ze Starym Miastem, a właściwie z tym, co po nim pozostało. Ze względu na gruzy zalegające w wielu miejscach aż do pierwszego piętra, przez co praktycznie nie było do niej dostępu, trudno było ocenić dokładnie rozmiar zniszczeń i możliwości odbudowy, której podjęcie wydawało się zupełnym niepodobieństwem. Pojawiły się pomysły, by albo wyburzyć ją do końca i nie usuwając tych ogromnych ilości gruzu, obsadzić zielenią, albo by spróbować usunąć gruz i uzyskać tym samym miejsce pod budowę nowoczesnej dzielnicy.
Na szczęście zwyciężyła koncepcja mozolnej rekonstrukcji. Piszę – na szczęście, choć wiele osób mówi o odrestaurowanej Starówce z lekceważeniem, bo cóż to za zabytek, który de facto ma obecnie zaledwie 60 lat (główny okres odbudowy to lata 1949 – 1954).
 
Ale jest nierozerwalna nić, która tu, na tej "młodej" Starówce, ściśle splata przeszłość z teraźniejszością - to wiara w życie i marzenia o wolności tych, którzy zginęli i ta sama wiara i marzenia uświęcające trud i samozaparcie tych, którzy ocaleli z wojennej pożogi i wrócili, by tchnąć w ruiny nowe życie. Wiara i marzenia, które odcisnęły trwały ślad w jej brukach i murach - tak czytelny dla wszystkich, którzy i dziś kochają to niezłomne miasto.

Nadajemy komunikat z Warszawy.
Nadzwyczajny komunikat z Warszawy.
Stacja Armii Krajowej melduje:
Bój skończony i... nic, oprócz Sławy...
Wieść niesiemy do wszystkich narodów,
Konferencyj, przyjaciół i braci:
Lud Stolicy za Wolność zapłacił
Swoim życiem.(...)


/ Mieczysław Ubysz "Vik"/


Pamięć o ukradzionych dzieciach


„Polacy są najbardziej inteligentnym narodem ze wszystkich, z którymi spotkali się Niemcy podczas tej wojny w Europie... Polacy, według mojej opinii oraz na podstawie obserwacji i meldunków z Generalnej Guberni, są jedynym narodem w Europie, który łączy w sobie wysoką inteligencję z niesłychanym sprytem. Jest to najzdolniejszy naród w Europie, ponieważ żyją ciągle w niesłychanie trudnych warunkach politycznych, wyrobił w sobie wielki rozsądek życiowy, nigdzie niespotykany. Na podstawie ostatnich badań, prowadzonych przez Reichsrassenamt uczeni niemieccy doszli do przekonania, że Polacy powinni być asymilowani do społeczności niemieckiej jako element wartościowy rasowo. Uczeni nasi doszli do wniosku, że połączenie niemieckiej systematyczności z polotem Polaków dałoby doskonałe wyniki”. /Źródło: Tajny memoriał Hitlera do Himmlera 4 marca 1944. Przedruk – Głos Wielkopolski nr 330 z 1947/

Nie wiem czy ten cytat rzeczywiście jest prawdziwy i czy znajduje swoje potwierdzenie w istniejących dokumentach. Wydaje się być bowiem sprzeczny z hitlerowską polityką zagłady biologicznej prowadzoną na ziemiach polskich w czasie okupacji.
Przed najazdem na Polskę Hitler powiedział: "Naszym podstawowym obowiązkiem jest zniszczenie Polski. Celem jest nie tylko zajęcie kraju, ale unicestwienie każdej żywej istoty... Bądźcie bezlitośni! Bądźcie brutalni... Postępujcie z najwyższą surowością... Ta wojna ma być wojną zagłady".

  A to stwierdzenia Heinricha Himmlera: "Polacy zostaną starci z powierzchni ziemi... Niebywale istotną jest rzeczą, by wielki naród niemiecki potraktował jako swój podstawowy obowiązek zagładę wszystkich Polaków" . I Martina Bormana: "Słowianie mają na nas pracować. Kiedy już nie będą potrzebni, mogą umrzeć”.

Przecież już w momencie uderzenia na Polskę do każdej z pięciu biorących w nim udział armii, przydzielona była specjalna grupa operacyjna policji bezpieczeństwa (Einsatzgruppen der Sicherheitspolizei). Ich zadaniem była fizyczna likwidacja najbardziej uświadomionych narodowo grup ludności polskiej. Formacje te, razem z Wehrmachtem, odpowiedzialne są za terror wobec ludności polskiej na początku wojny. 

W latach 1939-41 ludność rdzennie polska była narażona na aresztowania, deportację i śmierć bardziej jeszcze niż Żydzi, których w tym czasie dopiero zapędzano do gett. Polacy pragnąc uniknąć grożących deportacją lub egzekucją łapanek uciekali się czasem nawet do niezwykłego sposobu ratunku. Kupowali lub pożyczali „gwiazdy Dawida”, by przy ich pomocy wymknąć się obławie. W tym czasie bowiem Żyd, jeśli udowodnił, że nie jest ukrywającym się Polakiem, był bezpieczny.

Z czasów poprzedzających masowy wywóz Żydów do obozów śmierci, pochodzi raport informatora OSS, że Polacy traktowani są przez Niemców dużo gorzej niż Żydzi. Pierwszymi więźniami Oświęcimia stali się właśnie Polacy, którzy do 1942 roku, to jest do czasu, gdy zaczęli napływać tam Żydzi, stanowili w obozie przeważającą większość. W Stutthof do roku 1942 również 90 procent więźniów stanowili Polacy. W żadnym kraju okupowanej Europy hitlerowska machina terroru nie była tak rozwinięta jak w Generalnej Guberni, która stanowiła oddzielną jednostkę administracyjną.

Gubernator Frank 19 stycznia 1940 roku oświadczył: "Do Polaków odnoszę się jak do wszy. W przypadkach, gdy stosowane przez nas środki nie odnoszą skutku lub jakaś akcja Polaków daje mi powód do wkroczenia, bez wahań podejmuję najbardziej drakońskie środki".

Od początku okupacji działały obozy koncentracyjne jako ośrodki masowej zagłady ludności. Polaków wywożono najpierw do obozów położonych w głębi Rzeszy jak: Dachau, Buchenwald, Sachsenhausen, Mauthausen. Już we wrześniu 1939r utworzono obozy w Sztutowie k. Elbląga, w czerwcu 1940r w Oświęcimiu, a następnie w Majdanku, Chełmnie, Sobiborze, Bełżcu, Treblince. Masowe egzekucje przeprowadzono w różnych miejscowościach. Terror osiągnął punkt kulminacyjny jesienią 1943 roku, kiedy Frank nakazał w Warszawie publiczne egzekucje. Jego dekret zawierał klauzulę, w myśl której policji wolno było na miejscu zastrzelić każdego podejrzanego. 
Jaki więc sens z punktu widzenia tej prowadzonej polityki eksterminacji miałyby słowa, że Polacy są dla Niemców „elementem wartościowym rasowo”?
 

 
Jednak pewne okoliczności wskazują na to, ze taka myśl mogła zaświtać w głowach opętanych teorią wyższości rasy aryjskiej. Dwaj teoretycy pracujący na zlecenie Urzędu do spraw Rasowo Politycznych NSDAP, dr E. Wetzl i dr G. Hecht, opracowali datowany na 25 listopada 1939 roku referat "Sprawa traktowania ludności byłych polskich obszarów z rasowo-politycznego punktu widzenia", w którym zawarli kwestie dotyczące traktowania ludności terenów podbitych, ze szczególnym uwzględnieniem dzieci. W memoriale czytamy: "Znaczna część rasowo wartościowych, ale z narodowych względów niezdatnych do zniemczenia warstw polskiego narodu, będzie musiała zostać wysiedlona na pozostały polski teren. Tu jednak musi się próbować wyłączyć z przesiedlenia rasowo wartościowe dzieci i wychować je w starej Rzeszy w odpowiednich zakładach wychowawczych w rodzaju dawnego poczdamskiego domu sierot po wojskowych albo też niemieckiej opiece rodzinnej. Wchodzące w rachubę dzieci nie mogą liczyć więcej jak osiem do dziesięciu lat, ponieważ z reguły do tego wieku możliwe jest prawdziwe przenarodowienie, tzn. ostateczne zniemczenie. Warunkiem jest całkowite zaprzestanie utrzymywania jakichkolwiek stosunków z ich polskimi krewnymi. Dzieci otrzymają niemieckie nazwiska, które także w źródłosłowie muszą być jednoznacznie germańskie. Ich rodowód będzie prowadzony przez specjalną placówkę. Wszystkie rasowo wartościowe dzieci, których rodzice polegli na wojnie lub zmarli później, będą od razu przejęte przez niemieckie domy sierot. Z tego względu należy wydać zakaz adoptowania dzieci przez Polaków".

Memoriał ten dał podwaliny zaplanowanej na szeroką skalę akcji germanizacyjno-przesiedleńczej określanej ogólnie nazwą rabunku dzieci.

Akcja rabunkowa objęła w późniejszym okresie znaczny odsetek polskich dzieci i młodzieży. Pierwszym jednak etapem zbrodniczej polityki prowadzonej przez Niemców była systematyczna i masowa germanizacja, której głównym celem było albo pozyskanie Polaków, albo ich zniszczenie. Wyrazem tego było przemówienie wygłoszone przez Himmlera 14 października 1943 roku: "Sądzę, że naszym zadaniem jest zabrać ich dzieci do nas, oderwać je od środowiska, choćbyśmy mieli dzieci zabrać albo ukraść. Albo zdobędziemy dobrą krew, którą możemy spożytkować u siebie i wprząc w nasze szeregi, albo zniszczymy tę krew".

Himmler już od 1940 roku zapowiadał też segregację okresową: "Co roku przesiewane będą wszystkie 6-, 10-letnie dzieci Generalnego Gubernatorstwa i dzielone na rasowe wartościowe i niewartościowe".

W liście do Namiestnika Rzeszy w Poznaniu SS-Gruppenführera Greisera napisał: "Uważam za rzecz słuszną, aby specjalnie czyste rasowo dzieci rodzin polskich zostały zebrane razem i wychowywane przez nas w specjalnych, niezbyt dużych przedszkolach i domach dziecka. Odbieranie dzieci trzeba uzasadnić zagrożeniem ich zdrowia".

1 października 1941 roku Himmler wprowadził rozporządzenie, na podstawie którego zaczęto wywozić dziewczyny, głównie w wieku 16-20 lat, ale i młodsze, do pracy w Rzeszy.
W raporcie Głównego Urzędu Sztabu komisarza Rzeszy dla Umocnienia Niemczyzny opublikowanego 20 lutego 1942 roku można przeczytać: "Doświadczenia, uzyskane przy zatrudnieniu nadającej się do powrotnego zniemczenia młodzieży, których rodziny pozostały na Wschodzie, są, ogólnie rzecz biorąc, niekorzystne. Wymiany korespondencji z rodzinami nie da się powstrzymać. Ponadto ważną rolę odgrywa tęsknota za domem. Wiele z zatrudnionych pomocnic domowych zachowało się opornie i musiano je ukarać. Zaszły liczne wypadki samobójstw. Widziałem się zatem zmuszonym, zlecić filii Urzędu Rasy i Osadnictwa szczególną ostrożność przy wyborze tych dziewcząt".

Mimo to, 20 czerwca 1942 roku wydane zostało rozporządzenie sygnowane podpisem Fritza Sauckla, w którym nakazano werbowanie młodych ludzi, a zwłaszcza dziewcząt. Sauckel szacował, iż uda się w ten sposób pozyskać do pracy prawie pół miliona dziewczynek.
Ogółem do Niemiec na przymusowe roboty wywieziono podobno ponad milion dzieci w wieku od 14 do 21 lat.

Bardziej podatne na wynarodowienie były jednak dzieci Polek wysłanych do Niemiec na roboty przymusowe. Jeśli słowiańskie robotnice nie spełniały kryteriów rasowych, hitlerowcy nakazywali aborcję. Jeśli natomiast ciąża z ich punktu widzenia rokowała pomyślnie, a szczególnie gdy ojcem dziecka był Niemiec, dopuszczano do jego urodzenia, po czym oddawano je Narodowo-Socjalistycznemu Stowarzyszeniu Opieki Społecznej.
Na pewno także małe polskie dzieci zabrane ich rodzicom z ziem okupowanych, mogły stanowić doskonały „materiał” do przerabiania ich na „element aryjski”.

Ocenia się, że w czasie II wojny światowej rodzicom odebrano w celu zniemczenia około 250 tysięcy dzieci, w tym najwięcej, bo aż 150 tysięcy z Polski (choć niektóre źródła mówią nawet o 220 tysiącach polskich dzieci). Wiele z nich trafiło do Austrii. Po wojnie tylko 25 tysiącom dzieci udało się powrócić do swoich rodzin. Sposoby „zdobywania” tych dzieci były różne. Były to dzieci kradzione prosto z ulic i z ówczesnych domów dla sierot, dzieci oddzielone od rodziców w obozach przejściowych, dokąd trafiali ludzie z masowych deportacji, dzieci odebrane rodzicom, którzy trafili do więzienia, obozu koncentracyjnego lub na roboty przymusowe, albo zginęli w egzekucji. W ten sposób tysiące dzieci o niebieskich oczach i jasnych włosach wysłano na przykład z objętej akcją wysiedleńczą Zamojszczyzny do Rzeszy celem zgermanizowania. 

W obozach przejściowych dzieci oczekiwały na selekcję prowadzoną przez ekspertów Głównego Urzędu Rasy i Osadnictwa lub lekarzy urzędów zdrowia. Eksperci i lekarze oceniali wygląd i wielkość narządów, wypełniali specjalne formularze. Dzieciom robiono trzy fotografie i wystawiano opinię. W zasadzie dziecko mogło mieścić się w jednej z trzech norm - "pożądany przyrost ludności", "możliwy do przyjęcia przyrost ludności" i "niepożądany przyrost ludności".
Na tej podstawie dzielono dzieci na cztery grupy: do pierwszej i drugiej zaliczano dzieci mające cechy nordyckie. Do trzeciej grupy zaliczano te, które nie odznaczały się cechami nordyckimi, ale mogły pracować na rzecz Rzeszy. Czwarta grupa to dzieci nie przedstawiające żadnej wartości dla okupanta, były to głównie dzieci chore i kalekie. 
Te dzieci, które nie nadawały się na zgermanizowanie, kierowano do Zakładu pod nazwą Medizinische Kinderheilanstalt oddział B w Lubińcu, gdzie podawano im przetwory barbiturowe, a przede wszystkim luminal w dużych dawkach i weronal. Słabe dzieci umierały po krótkim czasie, czasem nawet po kilku dniach, a jako przyczynę śmierci, dla zatarcia śladów zbrodni, wpisywano do dokumentów najczęściej zapalenie płuc.

Wyselekcjonowane dzieci wywożono do Rzeszy, do niemieckich ośrodków wychowawczych i do rodzin zastępczych. Część z nich czasowo przebywała w tak zwanych domach wychowawczych (na przykład w Bruczkowie, Gnieźnie, Kaliszu), mieszczących się na terenach ziem polskich. Szczególny rozgłos zdobyła sobie sprawa przetrzymywania dzieci w obozie pracy w Łodzi i jego filii w Dzierżąźni, które bezpośrednio nadzorowało Gestapo.
Dzieci kierowano tam na różnej podstawie - często z powodów wyroków sądów, ale także w wyniku łapanek czy doraźnych decyzji organów administracyjnych. Komendantem nieludzkiego kompleksu mianowano SS-Sturmbannführera Kerla Ehrlicha. Dzieci osadzone w obozie w Łodzi liczyły sobie od 2 do 16 lat. 
W 1944 roku głównym celem stały się dzieci uczęszczające do szkół. Zawiadująca oświatą administracja naciskała mocno na Polaków, aby ci posyłali dzieci do szkoły, ponieważ listy klasowe były doskonałym sposobem prowadzenia ewidencji i typowania dzieci do porwań, a zgrupowanie ich w jednym miejscu niezwykle ułatwiało samą akcję porwania.

Dzieci, które zostały przeznaczone do germanizacji i wywiezione do Rzeszy, umieszczano w szkołach lub instytucjach prowadzonych przez Lebensborn, SS lub NSV. Wcielano je do hitlerowskich organizacji młodzieżowych, jak Hitlerjugend albo Bund Deutscher Maedel. Od momentu zabrania dzieci, miejsce ich pobytu było dla rodziny tajemnicą. Dziecku zmieniano nazwisko, a dla dzieci przysposabianych przez rodziny zastępcze Lebensborn najczęściej wystawiał dokumenty potwierdzające niemieckie pochodzenie. Jednocześnie Niemcy zacierali ślady po meldowaniu polskich dzieci odebranych rodzicom, aby wykluczyć możliwość upomnienia się o nie rodzin w przyszłości.
Po wojnie niezwykle trudno było dokładnie stwierdzić, co działo się z deportowanymi dziećmi, bowiem dodatkowo ewidencje niemieckie często fałszowano lub w ogóle ich nie prowadzono, aby zataić rozmiary i szczegóły procederu.

Los „dziecka ukradzionego” spotkał m.in. pisarza Alojzego Twardeckiego (Alfreda Hartmanna). Pięcioletni Alojzy został odebrany matce wraz ze swoim kuzynem, Leonem i przewieziony do domu dziecka w Oberweis, gdzie przebywał do 1944 roku. Tam zmieniono mu nazwisko na Alfred Hartmann, a wkrótce adoptowała go niemiecka rodzina Binderberger z Koblencji. Dorastał w przekonaniu, że jest Niemcem, a jego przybrany dziadek uczył go, że to Polacy wywołali II wojnę światową.

Odnaleziony przez własną matkę, dzięki pomocy Polskiego Czerwonego Krzyża, przyjechał do Polski w 1954 r. tylko po to, by wyjaśnić to – jak mniemał – dziwne nieporozumienie.  

Kiedy matka opowiadała mu o prześladowaniach Polaków przez Niemców, o obozach koncentracyjnych i innych okrucieństwach II wojny światowej zaprzeczał, powołując się na niemieckie gazety, które pisały o mordach dokonywanych przez Polaków na Niemcach.

Twardecki wspomina: „Słuchałem historii o heroicznych zmaganiach uczestników Powstania Warszawskiego, o bohaterstwie dzieci Warszawy, o Armii Krajowej, zamachu na Kutscherę i Cafe-Club, o potężnym ruchu partyzanckim... i traciłem poczucie rzeczywistości. Przecież nic o tym nie wiadomo w Niemczech. Polacy nie mają przecież zmysłu organizacyjnego, jak oni to zrobili? Niewiarygodne! A te bzdury o obozach koncentracyjnych! Nikt u nas nie dawał temu wiary i nie tylko u nas. Spotykałem Amerykanów, którzy również twierdzili, że to komunistyczna propaganda. Nawet dziadek i tata podawali takie wiadomości w wątpliwość”.

Twardecki ostatecznie jednak osiadł w Polsce. Powrócił jako jeden z 25 tysięcy dzieci przywróconych Ojczyźnie spośród 200 tysięcy jej odebranych. Ci, którzy wrócili, założyli w Łodzi Zrzeszenie Dzieci Polskich Germanizowanych Przez Reżim Hitlerowski. Dziś jest ich już coraz mniej, bo przecież najmłodsi z nich mają po 70 lat.

 

Ilekroć jestem świadkiem kolejnej dyskusji, w której rozważa się czy cena za zachowanie narodowej tożsamości nie była zbyt wysoka, przypominam sobie te polskie dzieci, które nie wróciły i nie wrócą już nigdy. Ilu z nich udało się przekonać, że największym ich wrogiem byli ich własni rodzice?

 

Bibliografia

* Z kart historii polskich Janczarów XX wieku, Łódź 2000. (praca zbiorowa wyd. przez Zrzeszenie Dzieci Polskich Germanizowanych Przez Reżim Hitlerowski)

* Richard C.Lukas "Zapomniany holocaust - Polacy pod okupacją niemiecką 1939-1944", Jedność 1995

* Alojzy Twardecki "Szkoła janczarów. Listy do niemieckiego przyjaciela" Pojezierze, Olsztyn 1979


Czy to byłą kula, synku, czy to serce pękło?


Jak co roku, w dniach poprzedzających kolejną rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego, rozpętała się dyskusja na temat jego znaczenia. Co daje się w niej zauważyć już na pierwszy rzut oka, to wyraźne spolaryzowanie postaw na dwóch przeciwległych biegunach. I już sam ten pojawiający się, ostry rozdźwięk świadczy, że obok PW nie można przejść obojętnie. Właściwie to dla mnie nic nowego, poza może tym jedynie, że owa dyskusja (by nie rzec – kłótnia) teraz rozgrywa się w przestrzeni publicznej. 

W czasach, gdy chodziłam do PRL-owskiej szkoły, trudno było mówić o dyskusji – może raczej o permanentnym rozdwojeniu jaźni, jakie stało się moim udziałem. Z postawą potępienia Powstania stykałam się w każdym podręczniku historii, w każdym omówieniu, jakie fundowała mi oficjalna propaganda. Ale istniał też przekaz inny. Przekaz rodzinny – znacznie bliższy mojemu pojmowaniu historii, bo pochodzący od bezpośrednich, naocznych świadków tamtych czasów. Przekaz niepisany, ale powtarzany przy okazji różnych rodzinnych spotkań.


Moja rodzina już przed wojną była dosyć rozrzucona. Część mieszkała w Warszawie, ale część także na Kresach i na Lubelszczyźnie. Wszyscy oni jednak mówili to samo – gdy wybuchło powstanie w Warszawie, wszystkie oczy były zwrócone na stolicę. Warszawa walczy! – powtarzano sobie z nadzieją w sercach. Powstanie Warszawskie to nie był jedynie zryw obliczony na ocalenie miasta i jego mieszkańców. To był komunikat dla całej znękanej i wykrwawionej Polski – Warszawa walczy!


Dramat ogarniętej powstaniem Warszawy jest głębszy, niźli jedynie tragedia miasta sterroryzowanego przez najeźdźcę. To dramat miasta wziętego w kleszcze przez dwóch jego śmiertelnych wrogów. 


Czekamy ciebie, czerwona zarazo,
byś wybawiła nas od czarnej śmierci,
byś nam Kraj przedtem rozdarłwszy na ćwierci,
była zbawieniem witanym z odrazą.


Czekamy ciebie, ty potęgo tłumu
zbydlęciałego pod twych rządów knutem
czekamy ciebie, byś nas zgniotła butem
swego zalewu i haseł poszumu.

Czekamy ciebie, ty odwieczny wrogu,
morderco krwawy tłumu naszych braci,
czekamy ciebie, nie żeby zapłacić,

lecz chlebem witać na rodzinnym progu. (…)

Nie znam się na wojnach i wygranych bataliach, ale wiem, że nie zawsze w historii zwycięzcą był ten, na czyją korzyść świadczyła przewaga militarna. 
Nie zawsze bitewne rozstrzygnięcia były zgodne z logiką i przewidywaniami. Bo brutalną siłę potrafi czasem pokonać męstwo, determinacja, wiara i… nadzieja. Nadzieja, która umiera ostatnia. Tutaj nadzieję dobił ostatecznie nowy okupant, grający rolę wyzwoliciela i sojusznika. Smak tego „sojuszu” jako pierwsi poczuli mieszkańcy Wilna i Lwowa i walczący na ich ulicach żołnierze AK. 
Tam powstania się udały, a mimo to, nie dane było cieszyć się zwycięstwem. Ci, którym udało się uniknąć sowieckiej niewoli, ruszyli na pomoc walczącej Warszawie. Było to kilkanaście tysięcy dobrze uzbrojonych żołnierzy ze Zgrupowania Wileńsko-Nowogródzkiego i Stołpecko-Nalibockiego. Zdołali oni dojść do Puszczy Kampinoskiej, ale zostali zatrzymani przez sowiecki kordon. Gdyby nie ten fakt, losy Powstania Warszawskiego mogłyby potoczyć się inaczej.


Zanim padłeś, jeszcze ziemię przeżegnałeś ręką.
Czy to była kula, synku, czy to serce pękło?


W przeddzień rocznicy i 1 sierpnia spotyka się w mieście starych ludzi z biało-czerwonymi opaskami opatrzonymi kotwicą - symbolem Polski Walczącej. Patrzę na te wyczyszczone i odprasowane opaski i aż nie chce mi się wierzyć, że są o tyle lat ode mnie starsze. Przechowywane przez dziesiątki już lat z pieczołowitością zdającą się mówić: „to dla nas święty symbol”. Patrzę na tych starych ludzi z biało-czerwonymi opaskami i wiem, że żadnemu z nich nie ośmieliłabym się zadać pytania: „Czy Powstanie miało sens?”. I wiem także i to, że nie potrzebuję takiej odpowiedzi. Nie potrzebuję jej, bo głowa odruchowo schyla mi się z szacunkiem, a w sercu czuję wdzięczność.


1 sierpnia o godzinie 17.00 będę tam, gdzie być powinnam. Jak co roku, spróbuję sobie wyobrazić, co mogli czuć ci młodzi ludzie w Godzinie „W”. Spróbuję poczuć ich lęk i gniew, ich nadzieję i determinację. Spróbuję poczuć, co mogło dla nich znaczyć to podniesienie głowy na zaledwie 63 dni i na jednym tylko skrawku, skazanej w nazistowskich planach na zagładę, polskiej ziemi. Tylko w taki sposób można próbować zrozumieć Powstanie.  
Nie będę „świętować klęski narodowej” (jak to określają krytycy PW). Moja obecność będzie oczywistym i naturalnym wyrazem wdzięczności dla powstańców warszawskich za to, że nie wahali się przed niczym dla uchronienia poczucia naszej narodowej tożsamości, przenosząc je przez kanały, ruiny i zgliszcza umęczonego miasta. Także i dla mnie. 

Chwała Bohaterom!

 

Ktoś może powie – wielkie słowa i niepotrzebny patos.
Nie ma słów zbyt wielkich. Nie w tej sprawie.