czwartek, 30 grudnia 2010

Noworoczne życzenia













Tym, którzy tu zabłądzą,
życzę w Nowym Roku wiele zdrowia,
szczęścia do ludzi spotkanych na swojej drodze
i radości życia pozwalającej docenić to, co przyniesie los.
A wszystko inne stanie się samo :)

środa, 29 grudnia 2010

Odnalezione dziecko albo - być sobą.


Chodziło mi od pewnego już czasu po głowie powiedzenie jakiejś polskiej bajkopisarki
o tym, jak odnaleźć w sobie dziecko. I dziś znalazłam w sieci jej receptę: „Sięgnąć w miejsca dawno już zapomniane, zakopane gdzieś w niepamięci, trudne do weryfikacji w świecie dorosłych. Gdyby szukać metafory, to pisanie dla dzieci jest jak przypominanie sobie z trudem snu, który, o czym wiemy, był dla nas bardzo istotny”.
Pisanie dla dzieci.....
To szczególny dar, jeśli potrafi się go wykorzystać.
Ale mnie potrzebne było coś innego. Choć do dziś nawet nie wiedziałam jak bardzo potrzebne. Coś dla mnie samej. Dla nikogo innego. Dla mojego wewnętrznego dziecka, które w ostatnich latach tak bardzo zaniedbałam, że ze szczętem o nim zdołałam zapomnieć. Nikt go nie przywoływał, nikt za nim nie tęsknił. Nawet ja sama. Nikomu nie było potrzebne.
I nagle postanowiło o sobie przypomnieć.

Wychodziłam dziś z pracy jako kobieta – nazwijmy to delikatnie – w średnim wieku, zmęczona podróżą (dopiero co wróciłam ze świątecznych wojaży, do tego pociąg miał nieliche spóźnienie) i mało przyjemną koniecznością pojawienia się w pracy niemal tuż po wyjściu z pociągu. Do tego bagaże były wyjątkowo ciężkie, a ja mam poważne problemy z jedną ręką. Czułam się stara, chora i zmęczona i zastanawiałam się czy nie mądrzej byłoby w ogóle dziś nie wracać do domu, skoro od rana znów będę musiała brnąć przez śnieg do pracy.


Zamknęłam za sobą drzwi, wyszłam na zewnątrz i... wpadłam w mroźną ciemność.
Wiatr sypnął mi w oczy śniegiem, więc z niechęcią zacisnęłam powieki. I nagle jakoś wszystko ucichło. Poczułam nieledwie ciepłe płatki śniegu osiadające mi na rzęsach i ostrożnie otworzyłam oczy...
Nie zobaczyłam zwykłej ulicy, ale najprawdziwszą bajkę. Biało-srebrzyste płatki wirowały leniwie w świetle latarń, śnieg skrzypiał przy każdym kroku i przepięknie skrzył się niczym posypany prawdziwymi brylantami.
Pamiętam taką zimową baśń z dzieciństwa. Albo potem już jej nigdy nie było, albo jakoś przestałam ją zauważać. A ona jest J Jest nie mniej prawdziwa niż moje zwykłe, czasem niezbyt łatwe życie. Jest... i czeka aż po raz kolejny ją zauważę. Czasem musi czekać bardzo długo, ale dopóki jest cień szansy, że znów się kiedyś mnie doczeka – jest też cień szansy i dla mnie. Że nie zapomnę bezpowrotnie o tym, co dobre, piękne, mądre...
Dziś po raz kolejny udało mi się przypomnieć sobie mój sen, w którym trwają wiecznie Wiara... Nadzieja... Miłość...


I to był pierwszy krok, by przypomnieć sobie jeszcze coś: „Zanim poznasz kogoś, upewnij się, że znasz siebie i że nie będziesz chciał być taki jak on chce, ale będziesz sobą”.
Dlaczego? „Bo „NIE" wypowiedziane bez lęku może być lepsze i ważniejsze, aniżeli "TAK" wypowiedziane tylko po to, żeby kogoś zadowolić lub, co gorsza, by uniknąć kłopotów.”
(Mahatma Gandhi).



Tak.... dziecko to bardzo krucha istota....

niedziela, 28 listopada 2010

Na tle


Coś nam się chyba bardzo ostatnio rzeczywistość zrelatywizowała. Jeśli próbuję kogoś lub coś poddać krytyce, zwracając na przykład uwagę, że tekst dobry, ale wszak czytałam już lepsze, albo że ktoś mógłby wypowiadać się w sposób nieco bardziej przemyślany, słyszę natychmiast: - No co ty! Przecież na tle tych wszystkich innych tekstów... Albo – Na tle swoich kolegów to on i tak wypada doskonale.

Zatem, by zachować niezmącony dobry humor, porównujmy nieustannie. Niech tło stanie się dla nas nieodzownym elementem postrzegania rzeczywistości. Ba! Skupmy się głównie na nim. Szczególnie na tym najmniej udanym. Nasi starsi bracia w wierze wiedzieli to już zresztą od dawna, czego przykładem jest mądry rabin, który skarżącemu się na ciasnotę własnego mieszkania Żydowi poradził kupno kozy. Rada była słuszna, bo tłok bez kozy na tle tłoku z kozą nagle wydał się całkiem znośny. My sami wiemy doskonale, że aby mężczyzna był atrakcyjny wystarczy, że postawi się go na tle diabła.

Zamiast więc kręcić nosem na to, że nie lubimy krupniku, przypomnijmy sobie, że na tle takiej czerniny krupnik wypada całkiem znośnie. Mortadela na tle pedigree pal przypomina nawet wędlinę, a niejaki Błaszczak, porównany dajmy na to z posłem Suskim, wypada niemal rozumnie. Jeśli więc coś nam się wyraźnie nie podoba, to najpewniej wina leży po stronie źle dobranego tła.

Może więc warto postarać się o jakieś tło przenośne, które zawsze można by mieć przy sobie. Ot – choćby takie, jak to na obrazku. Na tle takiego tła świat od razu powinien nam się wydać znośniejszy.

sobota, 27 listopada 2010

Zimowo


Od zawsze wydawało mi się, że nie lubię zimy. Gdyby ktoś mnie spytał, jak wyobrażam sobie mój prywatny raj, to na pewno odmalowałabym mu zielone palmy, turkusowy szumiący ocean, trochę białych skał i słońce, słońce, słońce. Mnie wystarczyłby hamak zawieszony w półcieniu, leciutki wietrzyk, zimny napój z kostkami lodu w wielkiej szklance i olbrzymi kosz wszelkich możliwych owoców. A jeśli to marzenie okazałoby się zbyt wygórowane, to w zasadzie wystarczyłby mi także las i jezioro.
I dużo trawy do siedzenia, poprzetykanej gdzieniegdzie stokrotkami dla ozdoby i poziomkami dla smaku.

Zima kojarzyła mi się jedynie z okresem, który trzeba przetrwać, zaciskając mocno zęby, by nie dać się przenikliwemu zimnu i zamykając mocno oczy, by nie widzieć codziennie tej kilkunastogodzinnej ciemności, a móc sobie wyobrazić słońce, motyle i zieleń. Zima była tym, co należało przeżyć, by w nagrodę znów móc cieszyć się wiosną, zachłystywać latem i smakować jesień.

I tak było co roku.... aż do pierwszego śniegu, który budził we mnie najlepsze wspomnienia i przenosił w czasy dzieciństwa, przywołując pamięć zapachu pieczonych pierników, świeżego igliwia i wypastowanych podłóg. Śnieg skrzył się i skrzypiał pod stopami, a w świetle latarni kołowały olbrzymie, białe płatki zupełnie tak samo, jak wiele lat temu. Ożywały w pamięci wyraziste postaci tych, którzy już dawno odeszli – Babuni i Dziadunia. Widziałam też siebie samą, siedzącą na puszystym dywanie i z niepokojem czekającą na Świętego Mikołaja. Było tak dobrze, tak ciepło, tak bezpiecznie i była miłość wokół.

Całe lata później na dywanie siedziały moje córeczki – dwa jasnowłose i szarookie stworzenia z ufnością czekające na wizytę Świętego Mikołaja i męczące mnie, by ułożyć wierszyk na jego cześć. No dobra. Ułożymy go razem. I wierszyk powstał.
Dziś ma już dwadzieścia lat.

W górze pierwsza gwiazdka świeci
jak lodu kryształki.
Przy choince siedzą dzieci
nucąc pastorałki.


Pada biały śnieg na drzewa,
szron okrył stodoły
- tu gromadka dzieci śpiewa
przy drzewku wesołym.


Świeczka małym oczkiem mruga:
Mamo! Dzieci wołaj!
Tam na niebie szara smuga
- to przybył Mikołaj.


Renifery ciągną sanie,
przytupują nóżką,
a Mikołaj wielki worek
taszczy wąską dróżką.

Zdejmij czapkę, usiądź z nami,
ogrzej się troszeczkę.
Obdarzeni prezentami
zanucim piosneczkę.


Renifery szarpią sanie,
dzwonią dzwoneczkami.
- Muszę też do innych dzieci
zdążyć z prezentami.


Już go nie ma. Świeczka mruga.
Patrzymy na siebie.
Tylko mała, szara smuga
została na niebie.


I znów w pobliżu była miłość. Tym razem moja własna. Uważna i czuwająca by nic złego nikomu się nie stało i by dom rodzinny na zawsze zapadł w dziecięcą pamięć. Jak ten mój dawny.

Ale była też inna miłość i ktoś, kto pojawił się właśnie zimą. Dziś myślę, że to najbardziej odpowiednia pora na miłość, bo kiedy bardziej potrzebuje się ciepła drugiej ludzkiej dłoni, niż w środku zimy?

Czas jest nieubłagany. Wszystko, co jest naszą teraźniejszością, zamienia we wspomnienia, choćbyśmy nie wiadomo jak mocno pragnęli, by ta teraźniejszość została z nami na zawsze.
Mam taki jeden wymarzony prezent, którego nigdy nie przyniósł mi żaden Święty Mikołaj.
Widocznie żaden nie wierzył, że aż tak bardzo może mi na nim zależeć. A dziś pragnę go bardziej niż kiedykolwiek przedtem. To szklana kula z zatopiona w środku niewielką wioską z cichym kościółkiem, sypiąca śniegiem, gdy się nią potrząśnie. Dziś na widok pierwszego śniegu marzę by wraz z moimi wspomnieniami znaleźć się w środku tej szklanej kuli, bo może tam potrafiłabym jeszcze tchnąć w nie życie...

Człowieku


Ten mail przyszedł do mnie kilka lat temu. Nie pamiętam już ani kiedy, ani też od kogo. Dziś znalazłam go zachowanego gdzieś
w zakamarkach komputera...



Kochany człowieku !
Obiecaj mi, że nie pozwolisz, by świat zabił w Tobie marzenia. Proszę obiecaj ...
Spotkasz ludzi, którzy wyśmieją Cię, zadrwią z każdej Twojej myśli, będą Ci mówić, że jesteś głupi, że dla Takich jak Ty nie ma miejsca. Nie wierz im. Oni w głębi duszy nadal marzą, tylko tak bardzo się boją. Ty trzymaj się swoich chmur, nie bój się. Marzenia spełnią się.
Obiecaj mi, że będziesz wytrwały. Wiem, że będzie Ci ciężko, wiele razy upadniesz, niekiedy nawet bardzo boleśnie. Trzeba będzie czasu, by rany się zagoiły, ale zobaczysz - zagoją się.
Pewnego dnia życie zburzy Twe plany, zawali się coś, co tak długo budowałeś.
Wydawać Ci się będzie, że to koniec, że nie dasz rady. Siedź wtedy i płacz, ale potem podnieś głowę i wstań. Zobaczysz, że to jeszcze nie koniec.
Zaczniesz od nowa.
Obiecaj mi, że będziesz szukać. Bo przyjdzie taki dzień, kiedy będziesz czuł się najsamotniejszym człowiekiem na ziemi, gdy nikt nie zrozumie. I zgasną wszystkie światła, stanie się noc. Popatrz wtedy w niebo, przeczekaj tę noc, patrząc na gwiazdy.
A potem wyjdź na ulicę i poszukaj. Zawsze jest ktoś, komu trzeba pomóc, kogo tylko Ty możesz odszukać, bo wiesz co to prawdziwa samotność.
Obiecaj, że nigdy nie będziesz egoistą. I gdy pewnego ranka obudzisz się, a jedynym Twoim pragnieniem będzie, by nie wstać, leż, ile chcesz, ale o dwunastej wstań, by podlać kwiaty, bo bez Ciebie zginą.
Obiecaj mi, że zawsze będziesz kochać. A gdy przyjdzie taki dzień, kiedy świat się zawali, bo ktoś odejdzie z Twego życia, pozwól mu odejść. Bez płaczu, bez niepotrzebnych słów. Spokojnie. Dopij kawę i oddaj swój czas komuś, dla kogo było Ci do tej pory szkoda. Pozwól, by inni ludzie zaznali Twej miłości.
Obiecaj mi, że zawsze będziesz sobą. A będą Cię chcieli zmieniać w imię miłości, przyjaźni, rozsądku... Nie pozwól. Wiesz przecież ... że Twoje serce wie, jak naprawdę żyć.
Obiecaj sobie to wszystko i idź. Żyj !

sobota, 13 listopada 2010

Agresywna tolerancja


Ogłuszający gwizd skutecznie zagłuszał hasła wykrzykiwane przez narodowców: "Bóg, honor i ojczyzna", "Wolna Polska niepodległa" i "Wielka Polska narodowa"- tak pisała z dumą Gazeta Wyborcza 11 listopada wieczorem. Jak bardzo trzeba być bezrefleksyjnym i pozbawionym poczucia narodowej tożsamości, jak bardzo trzeba być oderwanym od swojej Ojczyzny i swoich korzeni, by móc napisać coś takiego?

Gazeta Wyborcza w osobie Seweryna Blumsztajna nie po raz pierwszy już, ale tym razem nad wyraz skutecznie, pokazała czym tak naprawdę jest mowa nienawiści i do czego potrafi ona doprowadzić. Nie po raz pierwszy, bo Blumsztajn pisał już dokładnie rok temu: „Na ulicach Warszawy, po raz kolejny, odbywa się praktyczna dyskusja o kształcie polskiego patriotyzmu. Pod pomnik Romana Dmowskiego maszeruje ONR - młodzi ludzie bez żenady odwołujący się do tradycji polskiego faszyzmu. Przeciwko nim protestuje lewicowa młodzież, też przywołująca hasła z lat 30., ale zupełnie inne: "Faszyzm nie przejdzie" czy "No pasaran". [...]Grupka młodzieży ścigająca się z policją, żeby zablokować faszystowski pochód, to byli najważniejsi bohaterowie naszego narodowego święta. Wielu z nich uważa się za anarchistów i nie wierzy w jakiekolwiek państwo, wielu zrażonych nieustanną bogoojczyźnianą celebrą nie uważa się za patriotów. Chcą być obywatelami świata.
To oni jednak uratowali polski honor w dniu narodowego święta. Jedyni, którzy odważyli się splunąć w najgorszą z polskich twarzy”.
To swoje wyznanie Blumsztajn zatytułował: ”Moi narodowi bohaterowie”. Narodowi??? Przecież Naród to podobno pojęcie, które powinno zniknąć z współczesnego słownika. Że przesadzam? Ależ skądże. Przypominam sobie jedynie wypowiedź jednego z tegorocznych młodych „bohaterów narodowych”, który wyjaśnił dziennikarce, że w dzisiejszych czasach „takie pseudowartości jak naród nie mają prawa bytu”.

Młodzi, wykształceni, z wielkiego miasta, zachęceni przez redaktora Blumsztajna i GW, łamali prawo, okazując w ten sposób swoją postępowość i umiłowanie tolerancji oraz zrozumienie zasad obowiązujących w demokratycznym państwie. Wielu z nich robiło to z twarzami ukrytymi w kominiarkach. Podobnie zamaskowani obrońcy tolerancji wkroczyli do pociągu relacji Bydgoszcz-Białystok przed stacją w Sochaczewie, gdzie skatowali przy pomocy młotków i pałek drewnianych trzech mężczyzn z ONR udających się na manifestację do Warszawy.

Po zakończeniu marszu i kontrdemonstracji rzecznik komendanta stołecznej policji Maciej Karczyński powiedział, że demonstracje zabezpieczało kilkuset policjantów. - Zatrzymaliśmy 33 osoby, te najbardziej agresywne, które zaatakowały bądź policjantów, bądź inne osoby. Poleciały w naszą stronę m.in. kamienie.

Wśród zatrzymanych znalazł się działacz gejowski – Robert Biedroń, co wzbudza niejakie zdumienie i każe przytaknąć spostrzeżeniu wyrażonemu przez Pawła Kukiza: „... środowiska lewackie, gejowskie i anarchistyczne postanowiły zrobić kontrmanifestację, chociaż nie przypominam sobie, żeby o niepodległość Polski walczył jakiś pułk pod tęczowym sztandarem”.

Seweryn Blumsztajn, publikując swoje tegoroczne wezwanie w GW, powinien wiedzieć,
że prowokuje eskalację zachowań agresywnych i przemocy: „Twoim zadaniem jest dotrzeć
na trasę przemarszu ONR i Młodzieży Wszechpolskiej i wygwizdać ich. Możesz iść chodnikiem, gwiżdżąc na narodowców, lub dołączyć się do blokujących trasę marszu.
To ostatnie jest zakazane, więc narażasz się na siłową interwencję policji.
Po pierwsze, będzie zimno, a nawet może padać deszcz - ubierz się ciepło.
Po drugie, policja ma gdzieś twoje prawo do gwizdania na chodniku. Jej zadaniem jest przepędzić jak najszybciej i bez awantur narodowców na plac Na Rozdrożu. Nie będą sprawdzali, czy narodowcy heilują i co skandują, raczej będą próbowali nie dopuścić
cię na trasę przemarszu.
Po trzecie, jeśli nie uda ci się przedrzeć w pobliże maszerujących, pamiętaj: oni muszą dotrzeć pod pomnik swojego patrona Romana Dmowskiego na placu Na Rozdrożu.
Czekaj na nich tam.
I nie denerwuj się, wszystko będzie dobrze. Masz przecież prawo do obywatelskiego gwizdu.
Czekamy na ciebie z gwizdkami na rogu Miodowej i Krakowskiego Przedmieścia oraz pod kościołem św. Anny.
Reszta należy do ciebie.”


Czy Gazeta Wyborcza i naczelny redaktor jej wersji Stołecznej odpowie za podżeganie do przemocy? Pytanie retoryczne.

Jednym z najobrzydliwszych incydentów było wystawienie w kontrmanifestacji ludzi przebranych w obozowe pasiaki. Czy dowiemy się czyj to pomysł?

Zwykle kończę notki jakąś pointą. Dziś mojej własnej nie będzie. Wyręczę się Pawłem Kukizem, bo nie potrafiłabym tego powiedzieć lepiej.


„Mam poglądy prawicowe i ten marsz był dla mnie swoistego rodzaju odtrutką na bezideowość i skundlenie obyczajów, jakie widzę w SLD i, niestety, w mojej - kiedyś - Platformie Obywatelskiej, która coraz bardziej mentalnie do SLD się upodabnia.

Wolę prawicę, nawet jeśli jest czasem śmieszna (bo takie było kwestionowanie ewolucji) niż totalną i bezrefleksyjną bezideowość lewicy. Nikomu z tych chłopców, którzy szli we wczorajszym marszu, nie przyszłoby do głowy, żeby wywracać krzyże na cmentarzach albo niszczyć pomnik przy Pawiaku. Ba, nie wpadliby na pewno, żeby gwizdem i zadymami okazywać pogardę celebrującym Święto Niepodległości własnego kraju. Zwłaszcza tak ciężko historycznie doświadczonego”.

niedziela, 3 października 2010

Oni zyja w nas

Pamiętaj: nie wolno ci zwątpić w wolność,
co przyjdzie, choćbyś padł.
Pamiętaj, że na ciebie patrzy
ogromny, zdumiony świat
I wiedz, że krokiem w nędznym bucie
jak pomnik dziś w historię wrastasz.
I wiedz, że w sercu twoim bije
uparte serce twego miasta.




- Trzeba nam teraz umierać, by Polska umiała znów żyć – powiedział Krzysztof Kamil Baczyński.
Powstanie Warszawskie było największą bitwą, stoczoną przez organizację podziemną, z wojskami okupacyjnymi w historii świata. Nigdy przedtem ani nigdy potem nie nastąpił taki masowy, a zarazem zorganizowany zryw patriotyczny w celu zachowania niepodległości.

Sierpień i wrzesień... szczególny czas. Od lat nie wyobrażam już sobie, bym mogła 1 sierpnia o godzinie 17.00 być gdziekolwiek indziej, niż na warszawskiej ulicy. Od lat też w tym czasie przybywa co roku w jakimś miejscu w sieci mój kolejny tekst o tamtych dniach. Kolejny mały ślad nieprzemijającej pamięci i wdzięczności. Dopóki życia starczy...

Co roku, w ten szczególny czas, próbuję sobie wyobrazić czym żyli ci młodzi ludzie, co czuli w tamtych dniach – dniach strasznych, ale i zarazem pełnych nadziei. Po raz kolejny wpatruję się w ich młode twarze utrwalone na kilkunastu, może kilkudziesięciu fotografiach, próbując z nich wyczytać coś więcej, niż to, co już znam na pamięć. Ich rysy – tylekroć oglądane, wydają mi się bliskie niczym twarze osób z rodziny. Są jak moi bracia i siostry. Bliscy jak mało kto, choć przecież nigdy nie widziani za swojego krótkiego życia.
A potem próbuję sobie wyobrazić, co czuli ich rodzice, którzy od małego wpajali im miłość do ojczyzny i w zgodzie z etosem inteligenckim tłumaczyli, jak należy rozumieć powinności wobec swojego kraju i służbę dla niego. Co czuli, gdy ich dzieci, wierne tym naukom, położyły bez wahania swoje życie na szali walki o wolność. I przypominam sobie zdanie z pamiętnika Jadwigi Romockiej – matki dwóch synów – Andrzeja „Morro” i Janka „Bonawentury”: „I przyjm, o Boże, który widzisz wszystko – moje "Tak, Ojcze" za te nasze dzieci polskie”.

Na świecie widzą nas, Polaków, jako naród miłujący wolność, bo walczyliśmy nie tylko o siebie, ale na wszystkich kontynentach, gdzie tylko podejmowano walkę o wolność.
Po wojnie, Franklin Delano Roosevelt powiedział: „Bohaterski opór, jaki naród polski stawiał w ostatnich dwóch latach, jest natchnieniem nie tylko dla Ameryki, ale dla wszystkich ludów miłujących wolność”. Jednak my sami co roku wracamy do tego samego pytania – czy Powstanie Warszawskie miało sens? A ja co roku czuję się nim poirytowana. Bo o jaki sens tu chodzi? Jeśli czysto arytmetyczny, to nie miało żadnego. Tak samo, jak żadnego sensu arytmetycznego nie ma posiadanie dzieci i nikt nie decyduje się na nie dla osiągnięcia wymiernych korzyści. Prawdy arytmetyczne obowiązują bowiem jedynie w dziedzinie tego, co policzalne. Nie da się policzyć miłości, troski, poświęcenia, oddania, bliskości. Nie da się policzyć wolności, honoru, dumy, przywiązania do własnej tradycji czy poczucia tożsamości.

Fragment z wychodzącego w czasie okupacji konspiracyjnego „Biuletynu Informacyjnego”: „W czymże tkwi ta moc, ta siła, która po huraganowej nawale ognia nieprzyjacielskiego potrafi osadzić na miejscu szturmujące czołgi i posuwającą się za nimi piechotę? (...) prawda jest tylko ta: na Starym mieście walczą najcudowniejsi żołnierze, jakich wydało nasze pokolenie.(...) Stare Miasto – serce Powstańczej Warszawy – krwawi, płonie i walczy. (...) Ale wśród tylu ruin i zgliszcz zasiane zostały ziarna takiej mocy, piękna i wielkości – ze plony z nich umacniać będą polską duszę przez wieki całe”.

I te ziarna zostały zasiane. Runęły imperia, zmieniły się ustroje, przetrwaliśmy czas pozbawiony wszelkiej nadziei. Może także i dzięki temu, że nigdy nie ograniczyliśmy się li tylko do chłodnej kalkulacji, że w głębi naszych serc pielęgnowaliśmy te koła ratunkowe, jakie oni kiedyś nam rzucili – wierność i nadzieję. Jeśli nawet wartości, którymi oni żyli, nie są dziś widoczne na każdym kroku w sposób oczywisty, to jednak podskórnie tętnią w naszych żyłach, wyznaczają i definiują także nasze życie.
„Odgarniajmy ziemię, ocalajmy pamięć o nich, odnajdujmy tych, którzy przeżyli, niech nam pomogą znaleźć własną drogę we własnym kraju”.

„Z przeszłości naszej możemy czerpać ostrzeżenie na przyszłość. Ziemi ojczystej trzeba zawsze bronić, a bronić jej można wtedy, gdy tkwimy w niej korzeniami jak drzewa. Nie tylko armia broni terenów ojczystych, ale i ludzie, którzy na niej żyją - jak trawy wśród jałowców i gęstych lasów - bronią jej nienaruszalności”.

66 lat temu, 3 października, Powstanie Warszawskie upadło.
Ale oni trwają. Warszawskie dzieci. Żyją w nas.






cytaty zaczerpnięte z książki Aleksandra Kamińskiego „Zośka i Parasol”

sobota, 25 września 2010

W tym szaleństwie jest metoda






To be, or not to be: that is the question



Najbardziej widocznym symptomem szaleństwa jest zachowanie przeczące zdrowemu rozsądkowi. Jako takie, jest ono zwykle oceniane negatywnie. Wyjątkiem był tu okres romantyzmu, w którym szaleństwo zyskało specyficzny walor poznawczy, jako środek zbliżający do rzeczywistości duchowej i prowadzący ku doznaniom mistycznym.
Generalnie jednak uznanie czyjegoś obłędu było stosunkowo prostym i skutecznym sposobem wykluczenia go ze społeczeństwa. W średniowieczu wysyłano szaleńców w morze, wsadzając ich na tzw. statek głupców, oddając pod opiekę marynarzy, którzy wysadzali ich gdzieś po drodze lub powierzając ich grupom pielgrzymów lub kupcom wyruszającym w daleką drogę.
W XVII-wiecznej Europie, w ruchu, który Foucault nazwał Wielkim Uwięzieniem, członkowie populacji "pozbawieni rozumu" byli zamykani i instytucjonalizowani. W XVIII stuleciu zaczęto traktować szaleństwo jako przeciwieństwo Rozsądku, i ostatecznie w XIX wieku jako chorobę psychiczną. Już w czasach napoleońskich odkryto, iż uznanie za obłąkanego i osadzenie w miejscu odosobnienia jest nie mniej skutecznym sposobem pozbycia się przeciwnika politycznego, niż zamknięcie go w zwykłym więzieniu. Jednak zamknięcie w „psychuszce” jako akceptowaną metodę walki z ludźmi niewygodnymi dla władzy, uznaje się za wynalazek sowiecki. Pierwszym dokumentem, w którym psychiatrię potraktowano jako sposób ochrony władzy przed społeczeństwem, był kodeks karny ZSRR z 1926 r. Jego autorzy zdecydowali się stosować wobec osób niebezpiecznych, obok rozstrzelania lub łagru, działania „medyczno-pedagogiczne”, czyli przymusowe leczenie psychiatryczne. Od 1945 r. o skierowaniu na przymusowe leczenie decydował sąd lub Kolegium Specjalne przy NKWD.
Z drugiej strony, celowo manifestowane szaleństwo może być doskonałym sposobem na ukrycie prawdziwych myśli i zamiarów, co uosabia choćby stworzony przez Wiliama Szekspira - Hamlet.
Granica między zdrowiem a psychiczną chorobą jest więc dosyć umowna i w każdej epoce nieco inaczej przebiega. Można także mówić o „grupach zwiększonego ryzyka”, do których
z jednej strony należałoby zaliczyć artystów, a z drugiej – władców. Szaleństwo artystów daje się łatwo tłumaczyć pewną nadwrażliwością i może prowadzić do powstawania wielkich dzieł. Szaleństwo władców to nieszczęście dla poddanych, manifestujące się zwykle w eskalacji poczucia władzy i bezkarności. Niestety, szaleństwo władców bywało dziedziczne. Znany jest na przykład przypadek Ludwika II Bawarskiego, którego brat również był niespełna rozumu, a jego ciotką osoba przekonana, że połknęła fortepian. Wielu współczesnych badaczy uważa jednak, że nietypowe zachowania bawarskiego króla nie wynikały z obłędu, lecz stresu i problemów nieodłącznie związanych ze sprawowaniem władzy przez wrażliwą jednostkę. Cesarzowa Austrii Elżbieta (Sissy), do końca życia twierdziła, że Ludwik nie był szalony, ale był marzycielem w koronie, który wraz z wiekiem coraz bardziej się izolował i żył oderwany od realnego życia. W swojej grocie Wenus pływał łódką w kształcie muszli, a gdy przebrany służący ciągnął ją po jeziorze, w tle słychać było muzykę Wagnera. Ludwika uznano za niepoczytalnego, gdy realizując swoje bajkowe pałace, wpędził Bawarię w ogromne długi. Dziś ta sama Bawaria na tychże pałacach robi kokosowe interesy, a sam tylko pałac Neuschwanstein odwiedza rocznie ponad 1,5 miliona turystów.
Zatem szaleniec czy ktoś niewygodny dla istniejącego status quo? Wariat czy ktoś, czyje postępowanie wymyka się przaśnemu, „zdroworozsądkowemu” myśleniu?


We współczesnym języku określenia związane ze słowem "szaleństwo" często mają pozytywne konotacje - uważa prof. Jerzy Bralczyk, językoznawca. - Mówimy o szaleńcach bożych, o szaleńcach naukowcach, którzy próbują wprowadzać nowe, czasem trudne do wyobrażenia idee. Szaleniec to zatem nie tylko dziwak, ekscentryk, ale równie dobrze ktoś odważny. Kontekst chorobowy traci tu sens. Szaleństwo przeobraża się w odwagę, w tym także odwagę głoszenia własnych poglądów, wariactwo - w luz, zabawę czy nie skrępowaną swobodę, zaś obłęd w wyższe, tajemnicze, mistyczne rejony.

Każdy z nas preferuje, by w środowisku, gdzie przebywa, a w szczególności w środowisku, w którym pracuje, znajdowali się ludzie rozsądni, zdrowo myślący, wyważeni. Współczesność nauczyła nas kalkulacji własnych strat i zysków, rozumowego podejścia do spraw, a przede wszystkim spojrzenia na zaistniałą sytuację przez pryzmat własnych zabezpieczeń, tak aby nic nie stracić. Heroizm, dobroduszność, czy bezgraniczne zaufanie, stały się cnotami, które – według wielu – straciły na aktualności i w dzisiejszym, twardym świecie nie ma dla nich miejsca. Z drugiej strony, szaleńcza odwaga, dezynwoltura, skrajny nonkonformizm, wierność zasadom za wszelką cenę, skłonność do poświęcenia tego co wygodne dla tego, co pozostaje w sferze duchowych wartości, to również nie są cechy najbardziej rozpowszechnione i niewiele osób wciela je w swoje własne postępowanie. Nawet jeśli podziwiają je u innych, to rzadko dopuszczają myśli, że chcieliby z takimi „wariatami” na co dzień współpracować.

Czym więc jest obłęd i szaleństwo?

Może to nic innego, jak tylko pewna specyficzna odmienność?
Ani lepsza, ani też gorsza od tak zwanej normalności?
Niektórzy twierdzą, że w dzisiejszym zwariowanym świecie najczęściej jedynym rozsądnym okazuje się szaleniec. Podobno zresztą istnieje tyle teorii choroby umysłowej, ilu jest obłąkanych, z czego wynika jasno, że obłęd jest specyficzny i różny dla każdego człowieka, którego dotknie...
Znaczyłoby to, że właściwie niemożliwe jest dokładne stworzenie definicji szaleństwa, bowiem wszystko sprowadza się do przyjętego punktu odniesienia. Jedno jest wszakże pewne – szaleńcy to ludzie nieakceptowani przez normy społeczno-moralne wyznawane w ramach określonego otoczenia, a zarazem normy te przekraczający. Tworzą swój świat wyidealizowany niejednokrotnie do granicy, poza którą jest już tylko ostateczność – geniusz, miłość, śmierć, zbrodnia... Cokolwiek by to było, w ich słowniku nie istnieje słowo „ostrożność”.





Włóczęga, król gościńców, pijak słońca wieczny,
Zwycięzca słotnych wichrów, burz i niepogody,
Lecę w prześcigi z dalą i złudą w zawody,

Niewierny wszystkim prawdom i sam z sobą
sprzeczny.

Pod gwiezdnym niebem w polu gospody.
Snem i płaszczem nakryty, śpię wszędzie bezpieczny.

U głowy mej zatknięty kij, jak krzew jabłeczny,
Rodzi mi kwiat marzenia i owoc swobody.


Lekkomyślność śpi ze mną, płocha weselnica,
Sakwę, gdziem mądrość chował, przedarła psotnica...
W drodze szczęśliwie-m zgubił swą mądrość
znużoną.

Proszę cię, duszo moja, bądźże mi szaloną,
Bo ukradłem nadzieję gdzieś w karczmie
przydrożnej.
Ciesz się zgubą! Niech będzie przeklęty ostrożny!


(Ptakom niebieskim, 1905 - Leopold Staff)





I tak można by skończyć rozważania o szaleństwie, które naruszając normy społeczno-moralne, potrafi być jednocześnie nośne i pożyteczne.

Ale...ale...

Naruszanie norm społeczno-moralnych wydaje się jednak dziś być dobrym i łatwym sposobem na zaistnienie w przestrzeni publicznej. Do tego sposobem nazbyt często akceptowanym przez „publiczność”. Akceptowanym, a nawet... wyczekiwanym. Efektem tego są nieustające wybryki pajaca Wojewódzkiego, szalone wystąpienia polityka Niesiołowskiego i udającego wesołego wariata staruszka Bartoszewskiego, umysłowe „odjazdy” artystów w rodzaju Kutza, Wajdy czy Hołdysa oraz absurdalne spekulacje myślowe i happeningi polityczne przekraczające granice dobrego obyczaju i zwykłego smaku, w wykonaniu Palikota – ni to polityka, ni to błazna, ni to zwykłego idioty. Dlaczego jest to możliwe? Niedawno natrafiłam gdzieś w sieci na proste wytłumaczenie, które wydaje się być trafne. Kiedyś dziennikarstwo było zawodem, a dziennikarze zajmowali się informowaniem o zdarzeniach. Teraz dziennikarstwo to zajmowanie się plotkami, a dziennikarze skupiają się głownie na informowaniu o stanach psychicznych, emocjach i napięciach. Brazylijski serial w tysiącach odcinków.



niedziela, 15 sierpnia 2010

Był sobie raz cesarz...

Był sobie raz cesarz.
Miał żółte oczy i drapieżną szczękę
Mieszkał w pałacu pełnym marmurów i policjantów. Sam.
Budził się w nocy i krzyczał. Nikt go nie kochał.
Najbardziej lubił polowania i terror.
Ale fotografował się z dziećmi wśród kwiatów.
Kiedy umarł, nikt nie śmiał zdjąć jego portretów
Zobaczcie może jest jeszcze u was w domu jego maska


/Jacek Kaczmarski/

- Nowa kadencja prezydencka to zawsze czas nowych zwyczajów – tak szef MSZ Radosław Sikorski uzasadniał pomysł, by w polskich placówkach dyplomatycznych zawisły portrety prezydenta Bronisława Komorowskiego. W tym konkretnym przypadku wyraził się jednak nie dość precyzyjnie. Lepiej byłoby powiedzieć, że WRACA NOWE. Czasy portretów przywódców wiszące w zakładach pracy, urzędach i szkołach, to przecież nie taka znowu odległa przeszłość. Można by nawet pomyśleć o zaczerpnięciu wzorców z kraju całkiem współczesnego, a mianowicie Korei Północnej, gdzie rzeczone portrety są obowiązkowe także w domach mieszkalnych, a obywatele znają specjalna instrukcję obowiązującą na okoliczność trzęsienia ziemi, kiedy to w pierwszej kolejności trzeba ratować portrety wodzów.
Pomysł ministra od strefy zdekomunizowanej przyjęłam jednak spokojnie. W końcu niech sobie Pan Prezydent wisi gdzie tam chce – na zakładzie, albo za zakładem – i niech tam muchy go sobie do woli obsrywają.
Dziś jednak okazało się, że do tradycji jesteśmy znacznie bardziej przywiązani, niż mogło mi się to kiedykolwiek wydawać. Czasy PRL wracają cichaczem, niepostrzeżenie, ale konsekwentnie. Dopiero co odsłoniliśmy czerwonoarmiejcom pomnik z okazji rocznicy wojny polsko-bolszewickiej, a oto na Trakcie Królewskim – najbardziej eksponowanej i otoczonej szczególną troską konserwatora zabytków - trasie turystycznej w Warszawie,
stanął monstrualnych rozmiarów portret Lenina. Brzmi to jak ponury żart, bo w Polsce obowiązuje konstytucyjny zakaz propagowania komunizmu, niemniej ten portret postawiony nam pod nosem da się zapewne zakwalifikować do jednego z wyjątków, które dopuszczają użycie takiej symboliki (działalność artystyczna, edukacyjna, kolekcjonerska czy naukowa).
Skoro zrobiliśmy pierwszy krok, to chyba za nim pójdą następne.
Watpliwość pozostaje już tylko jedna: portret Pana Prezydenta będzie wisiał pod portretem Lenina czy nad?

Jestem bezradna. Mam ochotę pizgnąć kubłem białej farby na to świństwo, które stanęło
przy „zaaresztowanym”, otoczonym pancernymi barierkami, samotnym krzyżu na Krakowskim Przedmieściu. I wiem, że tego nie zrobię. Musiałabym mieć karabinek do paintballa albo zrzucić worek z farbą z helikoptera.
W czasach PRL, gdy opadała nas zupełna bezradność, bo kpiono z naszych uczuć w żywe oczy, pozostawał nam już tylko... śmiech. To dowcip z tamtych czasów:

Przychodzi człowiekk do sklepu z obrazami w potarganym ubraniu i mówi:
- Poproszę 10 portretów Stalina i Lenina.
Kupił obrazy i poszedł.
Wraca za godzinę w garniturze, taksówką i mówi:
- Poproszę 50 portretów Stalina i Lenina.
- Kupił, załadował do taksówki i odjechał.
Przyjeżdża po następnej godzinie luksusowym samochodem i w garniturze i w czarnych okularach i mówi:
- Poproszę 100 portretów Stalina i Lenina.
A sprzedawca się go pyta:
- Co pan robi z tymi obrazami?
- Otworzyłem strzelnicę za miastem.

sobota, 10 kwietnia 2010

Żegnaj Mój Prezydencie


Dzwon Zygmunta odzywa się jedynie w najważniejszych dla państwa polskiego chwilach.

Bił 2 kwietnia 2005, po ogłoszeniu śmierci papieża Jana Pawła II (tak samo, jak 27 lat wcześniej, po wyborze Karola Wojtyły na papieża), poprzednio zaś – 30 kwietnia 2004 roku po mszy św. w intencji Ojczyzny, odprawionej w katedrze wawelskiej z okazji przystąpienia Polski do Unii Europejskiej, a także 1 września 1939 roku, kiedy to Polska została zaatakowana przez III Rzeszę.

Zapłakał też dziś w południe, na wieść o katastrofie, która zabrała Polsce w jednej sekundzie ludzi, którzy decydowali o jej losach i bezpieczeństwie.

Prezydent Kaczyński nie był moim wymarzonym prezydentem. Wieloma zachowaniami budził mój sprzeciw. Często chciałam, by był bardziej zdecydowany. Ale jednocześnie wiem z cała pewnością, że za mojego życia był to jedyny Prezydent RP, o którym mogłam uczciwie powiedzieć, że jest Moim Prezydentem, choć nawet na niego nie głosowałam. Nie wiem czy jeszcze kiedyś o kimś bedę mogła powiedzieć to samo.

Dziękuję Panie Prezydencie...



Pochylam głowę przed wszystkimi ofiarami tej katastrofy...

Anna Walentynowicz... Zbigniew Wassermann... Ryszard Kaczorowski... Janusz Kurtyka... Janusz Kochanowski... Grażyna Gęsicka... ... ... ... ...                                                                                       

Poszli na spotkanie z tymi, którym chcieli oddać cześć...