niedziela, 27 września 2009

Czy to byłą kula, synku, czy to serce pękło?


Jak co roku, w dniach poprzedzających kolejną rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego, rozpętała się dyskusja na temat jego znaczenia. Co daje się w niej zauważyć już na pierwszy rzut oka, to wyraźne spolaryzowanie postaw na dwóch przeciwległych biegunach. I już sam ten pojawiający się, ostry rozdźwięk świadczy, że obok PW nie można przejść obojętnie. Właściwie to dla mnie nic nowego, poza może tym jedynie, że owa dyskusja (by nie rzec – kłótnia) teraz rozgrywa się w przestrzeni publicznej. 

W czasach, gdy chodziłam do PRL-owskiej szkoły, trudno było mówić o dyskusji – może raczej o permanentnym rozdwojeniu jaźni, jakie stało się moim udziałem. Z postawą potępienia Powstania stykałam się w każdym podręczniku historii, w każdym omówieniu, jakie fundowała mi oficjalna propaganda. Ale istniał też przekaz inny. Przekaz rodzinny – znacznie bliższy mojemu pojmowaniu historii, bo pochodzący od bezpośrednich, naocznych świadków tamtych czasów. Przekaz niepisany, ale powtarzany przy okazji różnych rodzinnych spotkań.


Moja rodzina już przed wojną była dosyć rozrzucona. Część mieszkała w Warszawie, ale część także na Kresach i na Lubelszczyźnie. Wszyscy oni jednak mówili to samo – gdy wybuchło powstanie w Warszawie, wszystkie oczy były zwrócone na stolicę. Warszawa walczy! – powtarzano sobie z nadzieją w sercach. Powstanie Warszawskie to nie był jedynie zryw obliczony na ocalenie miasta i jego mieszkańców. To był komunikat dla całej znękanej i wykrwawionej Polski – Warszawa walczy!


Dramat ogarniętej powstaniem Warszawy jest głębszy, niźli jedynie tragedia miasta sterroryzowanego przez najeźdźcę. To dramat miasta wziętego w kleszcze przez dwóch jego śmiertelnych wrogów. 


Czekamy ciebie, czerwona zarazo,
byś wybawiła nas od czarnej śmierci,
byś nam Kraj przedtem rozdarłwszy na ćwierci,
była zbawieniem witanym z odrazą.


Czekamy ciebie, ty potęgo tłumu
zbydlęciałego pod twych rządów knutem
czekamy ciebie, byś nas zgniotła butem
swego zalewu i haseł poszumu.

Czekamy ciebie, ty odwieczny wrogu,
morderco krwawy tłumu naszych braci,
czekamy ciebie, nie żeby zapłacić,

lecz chlebem witać na rodzinnym progu. (…)

Nie znam się na wojnach i wygranych bataliach, ale wiem, że nie zawsze w historii zwycięzcą był ten, na czyją korzyść świadczyła przewaga militarna. 
Nie zawsze bitewne rozstrzygnięcia były zgodne z logiką i przewidywaniami. Bo brutalną siłę potrafi czasem pokonać męstwo, determinacja, wiara i… nadzieja. Nadzieja, która umiera ostatnia. Tutaj nadzieję dobił ostatecznie nowy okupant, grający rolę wyzwoliciela i sojusznika. Smak tego „sojuszu” jako pierwsi poczuli mieszkańcy Wilna i Lwowa i walczący na ich ulicach żołnierze AK. 
Tam powstania się udały, a mimo to, nie dane było cieszyć się zwycięstwem. Ci, którym udało się uniknąć sowieckiej niewoli, ruszyli na pomoc walczącej Warszawie. Było to kilkanaście tysięcy dobrze uzbrojonych żołnierzy ze Zgrupowania Wileńsko-Nowogródzkiego i Stołpecko-Nalibockiego. Zdołali oni dojść do Puszczy Kampinoskiej, ale zostali zatrzymani przez sowiecki kordon. Gdyby nie ten fakt, losy Powstania Warszawskiego mogłyby potoczyć się inaczej.


Zanim padłeś, jeszcze ziemię przeżegnałeś ręką.
Czy to była kula, synku, czy to serce pękło?


W przeddzień rocznicy i 1 sierpnia spotyka się w mieście starych ludzi z biało-czerwonymi opaskami opatrzonymi kotwicą - symbolem Polski Walczącej. Patrzę na te wyczyszczone i odprasowane opaski i aż nie chce mi się wierzyć, że są o tyle lat ode mnie starsze. Przechowywane przez dziesiątki już lat z pieczołowitością zdającą się mówić: „to dla nas święty symbol”. Patrzę na tych starych ludzi z biało-czerwonymi opaskami i wiem, że żadnemu z nich nie ośmieliłabym się zadać pytania: „Czy Powstanie miało sens?”. I wiem także i to, że nie potrzebuję takiej odpowiedzi. Nie potrzebuję jej, bo głowa odruchowo schyla mi się z szacunkiem, a w sercu czuję wdzięczność.


1 sierpnia o godzinie 17.00 będę tam, gdzie być powinnam. Jak co roku, spróbuję sobie wyobrazić, co mogli czuć ci młodzi ludzie w Godzinie „W”. Spróbuję poczuć ich lęk i gniew, ich nadzieję i determinację. Spróbuję poczuć, co mogło dla nich znaczyć to podniesienie głowy na zaledwie 63 dni i na jednym tylko skrawku, skazanej w nazistowskich planach na zagładę, polskiej ziemi. Tylko w taki sposób można próbować zrozumieć Powstanie.  
Nie będę „świętować klęski narodowej” (jak to określają krytycy PW). Moja obecność będzie oczywistym i naturalnym wyrazem wdzięczności dla powstańców warszawskich za to, że nie wahali się przed niczym dla uchronienia poczucia naszej narodowej tożsamości, przenosząc je przez kanały, ruiny i zgliszcza umęczonego miasta. Także i dla mnie. 

Chwała Bohaterom!

 

Ktoś może powie – wielkie słowa i niepotrzebny patos.
Nie ma słów zbyt wielkich. Nie w tej sprawie.

Brak komentarzy: