niedziela, 27 września 2009

Ciotka Helena i dziecięce punktu odniesienia


Mimo że była bardzo ładna, nie pasowało do niej to dumne imię posągowej córki Zeusa i Ledy, o której względy, jak podaje mitologia, starało się około trzydziestu zalotników. Nie pasowało jednak także zdrobnienie Hela, nasuwające z kolei skojarzenie z przysadzistą żoną dozorcy, w rozdeptanych papciach. Pewnie dlatego wszyscy nazywali ją Halinką, które to miano zaakceptowała bez reszty, mimo że – moim zdaniem – pasowało do niej jeszcze mniej. Uważałam, że najlepszym imieniem dla ciotki byłaby dynamiczna, pełna energii Magda albo niezależna, stawiająca zawsze na swoim Marta. 
Bo ciotka właśnie taka była – młodzieńcza, wesoła, dynamiczna, pełna niespożytej energii, niezależna i uparta. Nie uznawała cudzych rad i napomnień, wszystkiego musiała sama dotknąć, spróbować, poczuć na własnej skórze. Nie wiedziała co to melancholia, nie rozumiała popadania w rozpacz. Jej zdaniem, z każdej sytuacji było jakieś wyjście. Wierzyła w ludzi, kochała słońce i przyrodę. Interesowało ją niemal wszystko i może właśnie dlatego kochała też kino. Żyła tak, jakby wciąż obawiała się, że nie zdąży ze wszystkim, co chciałaby poznać. W rodzinie mówiono o niej, że jest jak „żywe srebro”. Ja dodałabym – jak roześmiane żywe srebro. Ciotki często powtarzały, że – biorąc pod uwagę mój charakter – ciotka Halinka tylko przez pomyłkę nie została moją matką. Być może rzeczywiście to była pomyłka, bo tylko ona rozumiała i podzielała moją odrazę do powtarzanego mi w dzieciństwie przy lada okazji przysłowia, które do dziś uważam za wyjątkowo głupie i szkodliwe, że „pokorne cielę dwie matki ssie”. I właściwie nie miałabym nic przeciwko takiemu zrządzeniu losu, bo to do niej właśnie chodziłam ze wszystkimi moimi dziecięcymi, a potem młodzieńczymi problemami. Po rozmowie z nią, każdy kłopot wydawał się tracić swoje nadnaturalne wymiary, a najczęściej po prostu w ogóle się rozpływał. Rozumiała wszystko – od jakichś szkolnych niesprawiedliwości, przez kłopoty z rówieśnikami, po problemy natury sercowej. Pamiętam okres szkolnych pamiętników, w których wpisywali się rówieśnicy, nauczyciele i każdy, czyj wpis chciało się zachować na pamiątkę. Pamiętam, że dorośli wpisywali zwykle różne napuszone cytaty z klasyków, a ciotka Halinka wpisała mi prosty dwuwiersz: „Bądź dobrą Polką zawsze i wszędzie, a każdy Polak kochać cię będzie”, który wtedy mnie rozczarował - wydawał mi się jakiś bezbarwny. Czekałam na coś dowcipnego, albo przynajmniej weselszego. Dziś wiem, że nie był to jedynie jakiś tam, pierwszy lepszy wierszyk, który przypadkiem wpadł ciotce do głowy. Wtedy nikt mi tego nie tłumaczył, a może zresztą nawet nie pytałam, dlaczego to ciotka zawsze wywiesza w różne święta biało-czerwoną flagę i dlaczego zawsze spóźnia się o jeden dzień z wywieszaniem jej na 1 maja. To ciotka zawsze podnosiła się z krzesła, gdy dobiegły ją dźwięki polskiego hymnu narodowego. To ciotka tłumaczyła, że 11 listopada warto założyć do szkoły białą bluzkę i granatową spódniczkę, a jakby pytali – dlaczego? – to powiedzieć, że fartuszek akurat w praniu. To od ciotki dowiedziałam się o Powstaniu Warszawskim znacznie więcej, niż mogłam to wyczytać w podręcznikach i to od niej też usłyszałam słowo „Katyń”, choć babcia wielokrotnie, słysząc strzępki naszych rozmów, sykała na ciotkę ostrzegawczo. 

Ciotka była z zawodu ekonomistką, które to zajęcie pasowało do niej jeszcze mniej, niż jej imię. Kręciło się wokół niej sporo adoratorów, ale rodzina przepowiadała jej staropanieństwo. Żaden z nich bowiem jej nie odpowiadał. A nie odpowiadał jej tym bardziej, im bardziej reszta rodziny uważała go za doskonałą partię – bo solidny, bo stateczny, bo spokojny. Ona jednak czekała na równie niespokojnego ducha, co ona sama. I doczekała się, choć dopiero tuż przed trzydziestką, co na owe czasy było już wiekiem zdecydowanie staropanieńskim. Wujek Kazik (ten sam, który potem udawał Świętego Mikołaja) nie wzbudził zachwytu rodziny, bo zdaniem ciotek był stanowczo zbyt przystojny na męża. Sprawiał także wrażenie lekkoducha ulepionego z tej samej gliny, co ciotka, a to nie mogło wróżyć ich małżeństwu niczego dobrego, bo ciotka Halinka rzekomo potrzebowałaby raczej kogoś, kto potrafiłby okiełznać jej niesforną duszę, a nie kogoś, kto jeszcze będzie podsycał jej wariackie pomysły. Jednak – nie mogło być przecież inaczej – to ciotka Halinka postawiła na swoim i, po zaledwie dwóch czy trzech miesiącach znajomości, była już nowo poślubioną małżonką. Miałam wtedy kilka lat i samego ślubu już nawet nie pamiętam, ale wiem, że przez kolejne lata towarzyszyło mi przekonanie, iż nie znam szczęśliwszej pary, niż tych dwoje.

Wujek zauroczył ciotkę nie tylko swoją zawadiacką urodą, która przywodziła na myśl Kmicica, ale także i tym, że był zafascynowany kinem. Początkowo był operatorem dosyć szczególnego wynalazku, jakim w czasach wczesnego PRL-u było kino objazdowe mieszczące się w dużych, zamkniętych samochodach ciężarowych wyposażonych w projektor filmowy, które jeździły po niewielkich miejscowościach, przywożąc ich mieszkańcom powiew „wielkiego świata”. Na te pokazy kinowe schodziły się wielkie gromady ludzi z całej okolicy. Ciotce podobał się taki tryb życia, ale po urodzeniu syna nie sposób było nadal tak funkcjonować. Szczęśliwie po kilku latach takiej „cygańskiej włóczęgi” wujek został najpierw kierownikiem normalnego, stacjonarnego kina w mieście, a potem awansował na stanowisko dyrektora Wojewódzkiego Zarządu Kin. Ciotka – prawdopodobnie korzystając z jego protekcji – rozpoczęła pracę w Centrali Rozpowszechniania Filmów (chyba tak się ta instytucja nazywała – o ile mnie pamięć nie zawodzi) i w ten sposób nareszcie udało się jej połączyć pasję z zawodem.
Szczęścia starczyło im jednak na nie więcej niż 10 lat. Rozwiedli się wkrótce po tym, jak ich jedyny syn poszedł do szkoły.

Byłam zdruzgotana, bo wujek Kazik był dla mnie zawsze najbardziej ulubionym z moich wujków. Nie wyobrażałam sobie, że nagle może go zabraknąć. Ciotki natomiast mogły wtedy już całkiem spokojnie mówić swoje – A nie mówiłam?! Zaczęły też na wyścigi szukać ciotce Halince nowego męża, a ona dziwnie bezwolnie się temu poddawała. Wyszła w końcu za mąż za całkowite przeciwieństwo Kazika – niskiego, łysawego, bezbarwnego starego kawalera, który wkrótce okazał się być do tego wyjątkowym sknerą, mantyką, hipochondrykiem i „maminsynkiem”. Skończyły się wyjazdy, wprawy, przecieranie szlaków górskich, spanie pod namiotami na brzegu jezior i niemal wszystko, co sprawiało ciotce zawsze taką radość. Zaczęło jej także poważnie szwankować zdrowie i dziś nie wiem czy było to przyczyną zamiany trybu życia, czy skutkiem. Ciotka coraz częściej narzekała na jakieś silne bóle, aż wreszcie trafiła do szpitala. Wyrok został wydany bardzo szybko – rak wątroby z przerzutami. Ponieważ lekarze nie dawali już żadnych nadziei, ciotki zaczęły przynosić do szpitala różne cudowne leki i mikstury – jakąś oczyszczoną naftę, jakieś huby drzewne. Ale w niej nie było już woli życia, której starczyło jej jedynie na dwa miesiące. Zmarła o dużo za wcześnie, by zdążyć w życiu ze wszystkim, czego chciała posmakować – w 46 roku życia.
 

Ja jednak zapamiętałam ją szczęśliwą. Taką z czasów mojego dzieciństwa. Z czasów, gdy każdy wyjazd z nią, każda wycieczka, były niezapomnianą przygodą. To ona nauczyła mnie pływać i nie bać się wody. To z nią odkrywałam pierwsze górskie szlaki. To ona banalny spacer po lesie potrafiła zmienić w wyprawę do amazońskiej dżungli. To z nią, z nosami przy ziemi podpatrywałyśmy karawany mrówek i syzyfową pracę żuka-gnojownika. Była niezrównanym kompanem w życiu biwakowym. Nauczyła mnie łowić ryby, rozpalać ognisko, odróżniać dzikie pieczarki od muchomorów sromotnikowych, ale nauczyła mnie też... robótek na drutach. Bo ta niespokojna, rozwichrzona dusza podczas długich zimowych wieczorów zasiadała na kanapie z podwiniętymi nogami i całymi godzinami cierpliwie dziergała swetry, czapki i szaliki dla całej rodziny. Potrafiła też pięknie czytać na głos książki i niejednokrotnie cała rodzina zbierała się wieczorem w salonie, by słuchać, jak ciotka Halinka czyta na głos kolejną powieść sienkiewiczowską albo „Przygody dobrego wojaka Szwejka”. Czytali wszyscy po kolei – każdy jakiś fragment, ale z niecierpliwością czekało się zawsze, aż podawana z rąk do rak książka trafi z powrotem do ciotki Halinki.

W tych dawnych czasach była często moją opoką, kimś dorosłym, kto potrafił jednak wniknąć w duszę dziecka – może dlatego, że sam w głębi swojej duszy nigdy dzieckiem być nie przestał. Dziś powiedziałabym, że była moją prawdziwą... przyjaciółką.
Ciotka Halinka... a może jednak Helena...?


Brak komentarzy: