niedziela, 27 września 2009

Pamiątkowo


Najpiękniejszych chwil w życiu nie zaplanujesz. One przyjdą same. 

/Phil Bosmans  - jest flamandzkim księdzem katolickim, zakonnikiem ze zgromadzenia Monfortanerów. Od ponad czterdziestu lat mieszka w niewielkim klasztorze w Kontich pod Antwerpią/

 
Moja starsza córka (kiedyś Panna W., a teraz już Pani W.), która nie ma jeszcze dzieci, ale za to od niedawna ma swojego własnego męża i swój własny dom, poczuła się na tyle dorosła, że postanowiła „zrobić wreszcie porządek” z pamiątkami z dzieciństwa, z którymi do tej pory nie potrafiła się rozstać. „Zrobienie porządku” nie mogło jednak polegać, z powodu tych właśnie „trudności w rozstaniu”, na wyrzuceniu zbiorów do śmietnika. Zadzwoniła do mnie, emocjonalnie rozdarta między dzieciństwem a dorosłością, czyli między chęcią usunięcia starych misiów, lalek, kartek pocztowych i mnóstwa innych, kiedyś ulubionych drobiazgów, a silną potrzebą pozostawienia ich tam, gdzie są – pod ręką.  

- To zrób sobie Pamiątkowo – wypaliłam.
- Pamiątkowo? – spytała ze zdziwieniem, ale za moment skojarzyła – Takie jak to twoje? Zawsze zastanawiałam się po co przechowujesz te szpargały. Teraz rozumiem.  

Uśmiechnęłam się do słuchawki telefonu z wyższością człowieka, który swoje rozterki z przechodzeniem do świata dorosłych ma już dawno za sobą. 

Moje Pamiątkowo, to spory karton, który zawsze, od lat, targałam ze sobą przy każdej przeprowadzce. W każdej z nich traciłam coś, co gdzieś po drodze ginęło i już nigdy nie udawało się tego odnaleźć. Zupełnie tego nie rozumiem, jak może zginąć ulubiony, własnoręcznie wydziergany sweter w kolorowe pasy, albo ukochane skórzane sandały, które były przeze mnie wystawiane na najgorsze próby – chodziłam w nich po żarze ogniska zanim kiedyś w końcu odważyłam się zrobić to bosymi stopami, wchodziłam w nich do jeziora, jeśli musiałam umyć jakiś biwakowy talerz. Jesienią wrzucałam je na sam koniec szafki z butami i za każdym razem czułam taką samą radość, gdy wyciągałam je wraz z nadejściem lata. To była zguba, z którą zdecydowanie najtrudniej było mi się pogodzić, choć ginęły mi także ulubione płyty, książki i wiele innych, znacznie mniej ważnych dla mnie przedmiotów, a same sandały, gdyby nie zaginęły podczas tamtej przeprowadzki, to pewnie i tak nie wytrzymałyby już kolejnego sezonu. 

Moje kartonowe Pamiątkowo nigdy jednak nie doznało w tych przeprowadzkach najmniejszego uszczerbku. Zawsze lubiłam ten moment, gdy w kolejnym nowym miejscu, po rozpakowaniu rzeczy i zapełnieniu nimi wszystkich szaf, szafeczek, komód i pawlaczy, mogłam usiąść na podłodze na środku pokoju i skrupulatnie przejrzeć jego zawartość. Było tam parę przedmiotów, z którymi związana byłam od najwcześniejszego dzieciństwa. Istniały zawsze, bo były starsze ode mnie. Przeznaczenia niektórych z nich nawet się nie domyślałam – jak na przykład sensu istnienia pięciu ciężkich, szklanych pałeczek o przekroju kwadratu o boku ok. 1 cm i długości mniej więcej 8-9 cm. W ich środku były zatopione jakieś kolorowe kwiatki. Leżą tak do dziś i nadal nie mam pojęcia co to takiego. Przechowuję także drewnianą, intarsjowaną szkatułkę, która wygląda jak gruba książka. Trzeba znać tajemny zameczek, by wiedzieć, jak ją otworzyć. Wtedy wysuwa się z niej szufladka, w której ochroniony bibułkami leży zasuszony niewielki bukiecik kaczeńców. Pierwsze kwiaty, pierwsza miłość... dziś mają już ponad trzydzieści lat. Od tamtego czasu świat się zmienił i ja się zmieniłam, a ten kruchy bukiecik trwa nienaruszony i nie wiem... może to on spowodował, że do dziś, od wyniosłych róż, znacznie bardziej lubię drobne bukieciki niezapominajek, fiołków, stokrotek, pachnącego groszku...

Wyciągam z kartonu puste miniaturowe ramki do zdjęć i stare zdjęcia nadal oprawione w ramki, których już nikt nie ustawia na kominku, bo starego kominka też już dawno nie ma. Miga do mnie okiem porcelanowa główka bardzo starej lalki, która – od kiedy sięgnę pamięcią – zawsze była już tylko główką, choć mówiono mi, że kiedyś miała szmaciany tors. Jeszcze kilka widokówek z różnych stron świata i kartki świąteczne, jakich w PRL nie produkowano. Przysyłała je moja mieszkająca w Wiedniu ciotka, a dla mnie były symbolem jakiegoś kompletnie mi nieznanego, kolorowego świata. Jeszcze parę innych drobiazgów i stosy zdjęć. Dziwni, czasem już dla mnie nie identyfikowalni panowie z wąsami i w surdutach, panie w powłóczystych sukniach, dziadek w mundurze armii generała Andersa, młodziutka mama w baletkach, próbująca swych sił w jakimś objazdowym teatrzyku, tata z ręką na temblaku, złamaną podczas jazdy na motorze, babunia... ciepłe, ciemne, mądre oczy wyzierające zza drucianych okularów i długie siwe włosy spięte w gruby węzeł na karku. Mały urwipołeć z jasnymi, kręconymi lokami i łobuzerskim wyrazem śmiejących się ślepków - dziecko, z którego wyrosła – aż się wierzyć nie chce – taka duża osoba, jak ja. Na rowerku, na sankach, zbierająca na łące stokrotki, potem zmierzająca do szkoły w granatowej sukience z marynarskim kołnierzykiem i z tornistrem na plecach, melancholijna nastolatka i roześmiana studentka, zadumana panna młoda – wciąż jeszcze zbuntowana, bo – co prawda w białej – ale szytej w stylu kowbojskim sukience i wyszywanych kowbojskich kozaczkach na nogach. No i na złość oszołomionej rodzinie – z bukietem ślubnym z kremowych chryzantem :) A pan młody – a jaki inny mógłby do takiej dziwaczki pasować? – w dżinsach i jakiejś rozpiętej kurtce. O gościach weselnych przez litość już nie wspomnę. A wśród nich moja przerażona tym „anturażem” rodzinka :) Mijał jednak rok za rokiem, a żadnej, wieszczonej systematycznie przez moje ciotki, katastrofy nie było. Na zdjęciach zaczęły za to pojawiać się Panny – Panna W i Panna C. Mimo dzielących je 6 lat różnicy wieku, wyglądały niemal jak bliźniaczki. Dziś, jeśli widzę na zdjęciu tylko jedną z nich i nie sprawdzę, z którego roku zdjęcie pochodzi, rozpoznać je potrafię na ogół jedynie po ubraniach, jakie nosiły i po ulubionych zabawkach, z którymi się fotografowały.  

Zresztą mam coraz mniej okazji do rozwikływania takich zagadek. Po jednej z ostatnich przeprowadzek postanowiłam wreszcie zrobić porządek ze zdjęciami. Kupiłam cztery grube albumy fotograficzne i przesiedziałam nad nimi sporo czasu, wklejając do nich zdjęcia. I gdy już albumy były gotowe, wtedy... jakoś przestałam je oglądać i dziś częściej (znak czasów) zaglądam do cyfrowych plików w moim komputerze, niż do tych tradycyjnych obrazków. Nauczona tym doświadczeniem, nie próbuję już ulepszać mojego Pamiątkowa. Stoi na jednej z półek mojej szafy, a ja zawsze, gdy ją otwieram, napotykam wzrokiem sfatygowane pudło, które kiedyś pieczołowicie okleiłam różowym papierem drukowanym w bukieciki polnych kwiatków. I czasem wydaje mi się, że to nie wypłowiały papier, ale że na półce w szafie zaplątał się kawałek mojej własnej łąki. Łąki mojego życia, która zaczyna się w tym kartonie, a gdzie się skończy? Tego nie wie nikt. Los czasami wybiera za nas. Poddajemy się wtedy jego woli, nie chcąc, albo nie potrafiąc zmienić jego wyroków. Tej łąki mogło wcale nie być, albo mogła być jakaś inna. Może piękniejsza, a może mniej prawdziwa. Ale jest właśnie taka, jaka jest. I wiem, że tam trwa, nawet w samym środku najciemniejszej nocy, a każdy przeżyty dzień rozkwita na niej kolejnym kwiatem, albo... chwastem. Jak na każdej prawdziwej łące.

Brak komentarzy: