środa, 30 września 2009

Zachwycenie


Różowy świt leniwie przecierał zaspane oczy.
Kulił się z zimna i próbował ogrzać własnym oddechem zmarznięte dłonie. Na widnokręgu, płonąca kula słońca wznosiła się powoli sponad wody.
Nie dawała jeszcze ciepła, a tylko czerwonawo zabarwiała nadwodne mgły, które wiatr poszarpał w przepyszny, koronkowy wzór. Pasmo lasu, do tej pory granatowo-czarne, zapłonęło nagle krwistą purpurą, która po chwili zaczęła ustępować złocistym smugom, wydobywającym z cienia soczystą zieleń drzew.
Radosny świergot ptasząt wdarł się w resztki nocnej ciszy i zaczął wypełniać świat dźwiękami układającymi się w hymn ku czci wschodzącego dnia.
Krople rosy, które osiadły na polnych kwiatach i źdźbłach trawy, rozbłyskały w porannym słońcu niczym drogocenne brylanty.
Oset otworzył swoje srebrzyste powieki i spojrzał czule na przytuloną doń, jeszcze śpiącą, polną różę.
Przez nadbrzeżne szuwary przebiegło pełne szelestu drżenie.
To lekkie tchnienie zefirka zmarszczyło toń i obudziło drzemiące trzciny.
Odpowiedział im szumiącym ukłonem pszeniczny łan.
Na szmaragdową toń jeziora wpłynęły majestatycznie dwa śnieżnobiałe łabędzie.
Jeszcze moment i świat wypełni się brzęczeniem pracowitych pszczół i rozbłyśnie kolorami motylich skrzydełek.

Na skraju łąki siedzi przejezdna grafomanka  i z zachwytem w oczach, wzdychając głęboko raz po raz, zapisuje w kajeciku swoje wrażenia z wycieczki.



BONUS DLA CIERPLIWEGO CZYTELNIKA


Gdy czasem młoda polonistka
Taka naiwna, schludna taka,
Egzaltowana, świeża, czysta,
Że chciało by się siąść i płakać. 

Więc gdy ta polonistka właśnie
Małpując młodopolskie pozy
Wybiegnie o porannym czasie
Boso na łąkę między brzozy,


Poigra z pliszką i skowronkiem
Oraz z pudliszką i z biedronką,
Przywita ze wschodzącym słonkiem,
Wołając: - Witaj jasne słonko! 


Z róż i powojów splecie wieńce,
Pomacha rączką do motyla,
Kraśnym obleje się rumieńcem
Widząc jak pszczółka kwiat zapyla. 

Coś z Anny German gdy zanuci,
Wyrecytuje coś z Asnyka,
A potem bardzo się zasmuci
Nad żabką, którą bocian łyka, 


I chcąc zapłakać nad półtrupem
(bo drugie pół ten bocian urwał)
Wlizie tą bosą nogą w kupę
I wyda okrzyk: - O żesz kurwa! 

To - jeśli byłbym na tej łące
Naocznym świadkiem tego zgrzytu -
Jak jestem facet niepijący,
Pół litra wychlałbym z zachwytu!

/ZACHWYCENIE – Andrzej Waligórski/

poniedziałek, 28 września 2009

Dusza


Obudziłam się pewnego ranka i nagle zrozumiałam, że jej nie ma. Odeszła. Tak po prostu bez słowa „żegnaj” czy „do widzenia”.
W uchu szeleściło mi co prawda coś na kształt „wybacz, nie mogę inaczej”, ale równie dobrze mógł to być tylko szelest jesiennych liści za oknem.
Właściwie od pewnego czasu coś podejrzewałam. Nie siadywała mi już, jak niegdyś, na ramieniu i nie szeptała do ucha, że wszystko będzie dobrze, jeśli tylko nie będę się bała bardzo chcieć.
Nie garnęła się do niespodziewanego, figlarnego przypięcia mi skrzydeł i nawet jej kolory robiły się coraz bardziej wyblakłe, jakby powoli stygły. Kiedyś była błękitno-złocista. Błękitna jak woda i niebo, złocista jak słońce i krople dojrzałego miodu w ulach. Z czasem dziwnie poszarzała, a złociste, lśniące drobiny przemieniły się w matowe, przykurzone srebro.
Czasami próbowałam z nią o tym porozmawiać, ale ledwo nabierałam oddechu, by wypowiedzieć pierwsze słowo, przykładała wymownym gestem palec do ust i szeptała uspokajająco: ciiii...
Parę razy wymknęło jej się... że zaraz jesień, że potem zima... że powinnam zawieźć ją w jakieś cieplejsze miejsce, sylabizowała cichutko słowo „wolność”, ale nigdy nie przyszło mi do głowy, że może tak po prostu odejść. Ot, myślałam sobie – kolejny trudniejszy czas do przetrwania.
W końcu nie pierwszy to raz.
Czy człowiek może żyć bez duszy? Okazało się, że tak. Ja mogłam, choć brakowało mi jej szeptów, jej wzdychań i nawet tej lekkiej niemej przygany w jej oczach. Zastanawiałam się gdzie jest i czy jest tam teraz szczęśliwa. I bardzo chciałam, by pojawiła się choćby tylko po to, by mi o tym powiedzieć. Czy znalazła szczęście, czy może tylko spokój, który czasem potrafi być jeszcze bardziej upragniony niż kapryśne szczęście.
Aż kiedyś poczułam lekki dotyk na ramieniu i ciepłe tchnienie szeptanych prosto w ucho słów. Słowa rwały się, a ja próbowałam złożyć z nich jakiś zrozumiały komunikat.
...Na wrzosowiskach całkiem liliowo... a mech ciemno zielony i miękki, a gdy się do niego przytulić, oddaje kropelki rosy zebrane o świcie... a wszędzie kolorowe liście... i mgła snuje się po mokradłach... pięknie jest... i wiesz, ja już nie boję się jesieni ani zimy... ale muszę już lecieć... następnym razem będę pamiętać, by przynieść ci jakiś prezent... 
Spojrzałam na swoje ramię. Siedziała tam rozczochrana, ubrana w srebrzyste kropelki, tu i ówdzie sterczały, wplątane w nią, pożółkłe źdźbła trawy. Miejscami jakby pobłękitniała. Chciałam coś powiedzieć, przekonywać, ale dostrzegłam w jej oczach te łobuzerskie iskierki, których nie widziałam już od dawna. Pomyślałam, że gdy się zerwie do lotu, uchwycę jej koniec i potem powoli nawinę ją całą na kłębuszek, jak wełnę i zawsze już będę mogła nosić ją przy sobie.
Ale nie ośmieliłam się tego zrobić. Szepnęłam tylko za odlatującą: „Pamiętaj o prezencie. Przynieś mi złocisty i czerwony liść klonu. Złocisty jak szczęście i czerwony jak miłość...”
Nie wiem czy usłyszała...


niedziela, 27 września 2009

Damy białe, czarne i błękitne


Sezon ogórkowy w pełni, a tu żadne pumy już nie grasują, ani nie widać wieloryba płynącego
w górę Wisły. Nawet rutynowym potyczkom na Salonie jakoś brakuje ikry. Po prostu nuda.
Sosenka odkryła kiedyś na moim blogu zaczarowaną skrzynię, z której od czasu do czasu udaje mi się coś wyciągnąć. Zajrzałam dziś do niej, Sosenko, ostrożnie zdmuchując kurz i znalazłam... duchy. Czyli coś w sam raz na leniwe sierpniowe popołudnie :)
Duchów ci u nas na polskiej ziemi dostatek. Podobnie jak strzyg, południc, wodników, odmieńców, błędnic, dziwożon, płanetników i innych dziwolągów. W zastępach duchów pojawiają się błędni rycerze, jeźdźcy bez głowy, mnisi, zwierzęta (Czarny Pies z Ogrodzieńca) i upiorne, pozbawione pasażerów karety. Szczególne upodobanie jednak do snucia się po rożnych zamczyskach i pałacach mają damy. Więc dziś będzie o damach.


/.../Biała damo! pod twoją obronę
płyną moje tęsknoty szalone,
o madonno nudnego cmentarza!

Ach, za tobą tłum pięknej młodzieży
iść powinien lub u nóg twych leżeć,
i nie straszyć powinnaś - rozmarzać!


Tak o duchu białej damy pisała poetka – Maria Pawlikowska-Jasnorzewska. Nie wiadomo którą
z polskich zjaw miała na myśli. Widmo przyjmujące postać białej damy występuje w folklorze wielu krajów Europy. Zwłaszcza w niemieckich legendach duchy straszących dam przywiązane są do zamków czy pałaców, w których mieszkały za życia. Zwykle są to nieszczęśnice pokrzywdzone przez los i złych mężów lub ojców, uwięzione w lochach i basztach albo zamordowane. Czasem jednak zjawa próbuje odpokutować swoje własne grzechy i zbrodnie. Legendy te zawędrowały do Polski i stały się bardzo popularne w Wielkopolsce, ale z czasem białe damy zaczęto spotykać także i w innych rejonach kraju. Jeśli nawet nie wierzycie w duchy, posłuchajcie opowieści o kobietach, które tak zapadły w ludzką pamięć, że dziś czasem trudno jest już oddzielić prawdziwą historię ich losów od zmyślonej.


Białe opiekunki włości

Jedna z najbardziej znanych i podobno najchętniej ukazujących się białych dam, rezyduje w zamku kórnickim, którego sala jadalna przyozdobiona jest jej portretem. To Teofila z Działyńskich Szołdrska-Potulicka. Legenda mówi, że podobno Teofila schodzi nocą z portretu i podtrzymując dłońmi zwiewną białą szatę udaje się do parku, gdzie czeka na nią jeździec na karym koniu. Wędrują wspólnie po tonących w mroku alejkach, by zniknąć z pianiem pierwszego kura. Teofila była kobietą nieprzeciętną i wszechstronnie wykształconą, co niestety nie pomogło jej w życiu osobistym – jej oba małżeństwa były z gruntu nieudane.
Nieopodal zamku kórnickiego znajdował się niegdyś średniowieczny zameczek myśliwski, w podziemiach którego zostały podobno ukryte ogromne bogactwa, przez ostatnich jego właścicieli - rodzinę Górków. Skarby te przejęły we władanie złe duchy. Teofila zakłóciła ich spokój, każąc miejscowej ludności rozebrać ruiny i z uzyskanej w ten sposób cegły postawić w okolicznych domostwach murowane kominy. Złe moce zemściły się za to na Teofili, każąc ją błądzeniem po parku do czasu, gdy odkryte zostaną stare skarby Górków. Dopiero wówczas straci władzę nad Teofilą moc diabelska. 
W Golubiu-Dobrzyniu, dawnym zamku krzyżackim, pojawia się duch siostry Zygmunta III Wazy, Anny Wazówny, która już za swojego życia była uważana za dobrego ducha tego miejsca. Księżniczka Anna pasjonowała się podobno ziołolecznictwem i ponoć to jej właśnie zawdzięczamy sprowadzenie do Polski tytoniu, który zaczęła uprawiać na zboczu zamkowej góry. Biała dama z Cieszkowa lubi się pojawiać w parku o porze nietypowej dla duchów, bo popołudniami. Ponad 200 lat temu była księżną Katarzyną Sapieżyną – właścicielką zrujnowanego dziś pałacu i samego Cieszkowa.
Ten wytworny i arystokratyczny duch właściwie nie ma żadnego powodu do ukazywania się potomnym. Była zapobiegliwą gospodynią, wybudowała świątynie zarówno katolikom, jak i protestantom, a ludzie bardzo dobrze ją wspominali. Podobno za młodu prowadziła bardzo bujne życie i być może to właśnie stało się przyczyną jej pokuty, a może po prostu przywiązanie do tego miejsca nie pozwala jej odejść na zawsze. Z bardzo natomiast konkretnej przyczyny królowa Bona w postaci białej damy nawiedza raz po raz komnaty zamku w Czersku, który szczególnie sobie upodobała za życia. Tu, na stokach zamkowej góry, zakładała swoje winnice i słynne ogrody warzywne. Podobno przed wyjazdem z Polski do Włoch królowa Bona przybyła do Czerska, by zabrać swoje klejnoty. Gdy wzięła do ręki korale, sznur się zerwał, korale rozsypały i powpadały w różne zakamarki. Ze względu na pośpiech nie udało się jej pozbierać wszystkich. Do dziś więc powraca w poszukiwaniu swoich rozsypanych korali, ale nigdy nie udaje jej się zebrać ich do końca, bo gdy sięgnie po ostatni, one wszystkie rozsypują jej się na nowo. W darłowskim zamku można z kolei spotkać białą postać wyłaniającą się ze ścian i stąpającą w lekkich pantofelkach. Jej piersi ozdabia bursztynowy naszyjnik. W ręce trzyma lichtarz z płonącą świecą, którą daje znać, że nadal czuwa troskliwie nad darłowską krainą. To piękna i ambitna księżna Zofia, której swatanie z królem Kazimierzem Jagiellończykiem zakończyło się fiaskiem. Zofia poślubiła swojego dalekiego krewniaka, Eryka II z Wołogoszczy, ale małżeństwo skończyło się separacją i Zofia wraz z dziećmi osiadła w Darłowie, skąd rządziła udzielnie księstwem. Pomagał jej w tym słynny rycerz, Jan z Maszewa, a legenda wiąże ich węzłami wielkiej przyjaźni i miłości.


Białe nieszczęśnice

Położony nad Sanem zamek w Krasiczynie ma swoją własną zjawę, zwaną powszechnie Bielicą. Dziś podobno nie pojawia się już, ale niegdyś można było ją spotkać w upalne noce lipcowe przechadzającą się po dziedzińcu u stóp wieży zwanej Zegarową. Podanie głosi, iż z wieży tej skoczyć miała młoda dziewczyna, wolała bowiem wybrać śmierć, niż ślub z niekochanym. Natomiast w pięknie położonym nad jeziorem zamku w Tuczynie spotkać można podwójne widmo: giermka z sokołem na ramieniu i młodej kobiety w bieli. Podobno jeden z Tuczyńskich miał się ożenić z piękną panną należącą do świetnego wielkopolskiego rodu. Być może było to małżeństwo wymuszone, bo młoda żona nie była szczęśliwa, a gdy pan zamku na wezwanie króla udał się do Krakowa, pani nawiązała tajemny romans z młodym sokolnikiem. Kochankowie spotykali się we wschodniej wieży, gdzie pani dla niepoznaki kazała ustawić swe krosna i kołowrotek. Mąż jednak powrócił po kilku miesiącach, jak to mężowie mają we zwyczaju, a dla uczczenia jego powrotu urządzono wielkie polowanie na wodne ptactwo. Nieszczęsna wiarołomna strzelając z kuszy do stada cyranek, trafiła swojego ukochanego sokolnika. Młodzieniec zmarł jeszcze tego samego wieczora. Zrozpaczona kasztelanowa zamknęła się w swej komnacie w wieży, gdzie po jakimś czasie znaleziono ją martwą. Służba szeptała że sama sobie zadała śmierć wypijając truciznę. Kiedy już pochowano ją w rodzinnej krypcie, zaczęły dziać się niewytłumaczalne zjawiska: zza zamkniętych drzwi pokoju na wieży dochodził turkot kołowrotka. Straż obchodząca nocą mury widziała w oknie tej komnaty migocące światła, a w szpalerach wiryndarza przechadzała się o zmierzchu zmarła pani otulona białą opończą. Po latach kasztelan Tuczyński ożenił się po raz drugi, ale zjawy zakochanej kasztelanki i młodego sokolnika nie przestały się ukazywać. 
Szczeciński zamek Gryfitów swoją białą damę zawdzięcza niegodziwości, jakiej dopuścił się książę Franciszek i słabej woli tego, który nad miłość przedłożył względy polityczne – Ludwika Ernesta. Piękna Sydonia z najsławniejszego pomorskiego rodu Borków pokochała Ludwika Ernesta całym sercem. Wydawało się, że i on odwzajemnia to gorące uczucie, a ich ślub to kwestia najbliższego czasu. Lecz nagle, oblubieniec ulegając namowom radców, posłał swatów na dwór brunszwicki, prosząc o rękę księżniczki Zofii Jadwigi. Sydonię odsunięto od dworu. Zamieszkała w murach marianowskiego klasztoru. Po wielu latach pod klasztor przybyli wysłańcy z zamku. Powieźli ją w zamkniętym powozie, ale nie przed oblicze ukochanego, lecz przed sąd, który oskarżył ją o czary. Złamana torturami Sydonia potwierdziła wszystkie zarzuty. Wyrok mógł być tylko jeden. Gdy go ogłoszono, Sydonia wstała i rzuciła w twarz księciu Franciszkowi: - I ty nie dożyjesz wiosny. Rzuciła klątwę na cały dwór gryficki. W dniu 28 września 1620 roku na Psim Wzgórzu, tuż za miejskimi murami zapłonął stos, na którym jednak nie spalono Sydonii żywcem. Wspaniałomyślni sędziowie zamienili karę śmierci ogniowej na ścięcie mieczem, „po czym dopiero członki mają być rzucone w płomienie." Klątwa Sydonii jednak pozostała. Książę Franciszek zmarł 27 listopada, zaledwie w dwa miesiące po jej egzekucji. Później umierali przedwcześnie inni książęta, a nad Pomorzem przetoczyła się wojna trzydziestoletnia. W niespełna 20 lat po śmierci Sydonii, w opustoszałym zamku, pozbawiony dworu, armii i skarbu, kończył bezpotomnie żywot ostatni Gryfita. Klątwa się wreszcie dopełniła. Po Sydonii pozostał obraz, który można obejrzeć w sali książęcej Muzeum Pomorza Zachodniego. Spoglądają z niego smutne oczy dwóch kobiet, z których jedne należą do młodej dziewczyny o olśniewającej urodzie, która pokochała Ludwika Ernesta, a drugie do starej, naznaczonej cierpieniem kobiety. To „czarownica” Sydonia. Jej zwiewna sylwetka białej damy pojawia się na zamkowym tarasie. Spaceruje wzdłuż murów, a czasem schodzi na dziedziniec, jakby szukała śladów swojej dawnej, utraconej miłości. 

Właściwie nie bardzo wiadomo kto straszy na zamku w Niedzicy. Czy jest to duch Uminy czy może raczej księżniczki Brunhildy? A może to raczej duch tej kobiety, którą mąż utopił w zamkowej studni? Są zatem trzy pretendentki do miana nieszczęśliwego niedzickiego ducha pojawiającego się na dziedzińcu tzw. górnego zamku i w pobliżu zamkowej kaplicy. Duch przybiera postać kobiety w bieli o nadnaturalnej wysokości, sięgającej sklepienia. Grozy dodaje zrywający się zawsze wraz z jej pojawieniem gwałtowny wiatr. Umina była córką podróżnika węgierskiego pochodzenia i Indianki ze szlachetnego inkaskiego rodu. Jej mężem był Inka - Tupak Amaru. Uchodząc z Peru po nieudanym powstaniu przeciwko Hiszpanom, zabrali ze sobą do Europy część legendarnego inkaskiego skarbu. Tupaka zasztyletowano w jakimś weneckim zaułku, a Uminę spotkał ten sam los kilka lat później na dziedzińcu zamku nad Dunajcem, dokąd zabrał ją jej ojciec, ówczesny właściciel niedzickiego zamku. Na łożu śmierci zaklinał swoich synów, by nie szukali bogactw inkaskich, które gdzieś przepadły, gdyż ciąży na nich przekleństwo. Uminę podobno pochowano pod kaplicą w srebrnej trumnie. Niestety, pomimo szczegółowych badań archeologicznych, nie znaleziono ani trumny Uminy, ani skarbu. Może zatem te inkaskie ślady, to jedynie legenda, a biała niedzicka dama jest księżniczką Brunhildą, która odepchnięta przez swojego męża, księcia Bogusława w czasie jednej z ich częstych małżeńskich utarczek, wypadła przez okno w wieży wprost do głębokiej na 90 m studni, mieszczącej się na dziedzińcu? Załamany Bogusław, dręczony wyrzutami sumienia dniami i nocami błąkał się bez celu po zamku i powtarzał "Przebacz mi Brunhildo", aż pewnego razu usłyszał głos dobywający się ze studni "Przebaczam Ci Bogusławie łysy". Uradowało to księcia, choć nie potrafił zrozumieć dlaczego przebaczająca Brunhilda, mimo jego bujnej czupryny, nazwała go łysym. Pojął to dopiero następnego ranka, gdy spojrzał na swoje odbicie – po włosach nie zostało ani śladu. O tej pory uważa się że jeśli ktoś wymówi imię swojej ukochanej nad niedzicką studnią, a ma coś na sumieniu, obudzi się następnego dnia łysy.

Na Szlaku Orlich Gniazd usadowily się dwa bliźniacze zameczki. Na ganeczku zamku w Bobolicach, z którego doskonale widać zamek w Mirowie, nocami pojawia się biała dama. Jedna z legend mówi, że dwóch braci władało tymi sąsiednimi zamkami. Pewnego razu jeden z braci przywiózł z długiej wojaczki cudnej urody brankę, z którą się ożenił, a w której od pierwszego wejrzenia zakochał się drugi brat. Miłość nie trwała długo. Zazdrosny mąż zabił brata, a wiarołomną żonę kazał żywcem zamurować w zamkowej wieży. W pogodne noce wychodzi ona na ganek bobolickiego zamku i tęsknym wzrokiem patrzy ku mirowskiemu.


Białe pokutnice

Kiedy zegar wskazuje północ, na wieży zamku Grodno w Zagórzu Śląskim ukazuje się biała zjawa. Powoli obchodzi mury i rzuca się w przepaść. Legenda głosi, że jest nią młoda i piękna kasztelanka Małgorzata, która pokutuje za zamordowanie swojego bogatego i starego męża. 
Zaledwie w kilka dni po weselu kasztelanka zabrała swego leciwego małżonka na spacer i zręcznie zepchnęła go z murów zamkowych prosto w przepaść. Byłaby to pewnie zbrodnia doskonała, jednak całe zajście dostrzegł przez okno ojciec Małgorzaty. Kazał córkę zamurować żywcem w lochu, a sam oddał się rozpaczy po stracie ulubionego zięcia. Historia ta okazała się prawdziwą kopalnią pieniędzy dla jednego z XIX-wiecznych właścicieli zamku, który kupił szkielet jakiegoś listonosza i umieścił go w legendarnym lochu, aby pokazywać turystom za opłatą. 
W zamku rydzyńskim jest kaplica, przed kaplicą pokój, a w tym pokoju obraz kobiety, o której nic nie wiadomo. Ani kim jest, ani kto namalował jej portret, ani też skąd się wzięła w tym zamku. Jej chmurne spojrzenie i dziwnie zaciśnięta jedna z dłoni, nasuwają jednak nieprzyjemne skojarzenia, jakby była autorką jakiejś ponurej zbrodni. Po okolicy krążyła niegdyś wieść o dwóch zamordowanych sierotach, ale nikt już tego dobrze nie pamięta. Widmo nie naprzykrza się nikomu, a szczególnie oszczędza kobiety i dzieci. Spotyka się je niekiedy klęczące na korytarzu i zatopione w modłach. Tylko jednej nocy w roku na zamku nie zaśnie nikt, kto się w nim znajdzie. Choć nie ma wiatru, drzewa zaczynają szumieć i o północy same otwierają drzwi kaplicy ukazując widmo kobiety klęczące przed kapłanem z trupią czaszką zamiast twarzy. Towarzyszą im dwa małe szkielety w komżach. Widmo zdaje się spowiadać, wzdycha i szlocha, bije się w piersi na znak żalu, prosząc o przebaczenie. Kapłan odpowiada grobowym głosem: - Nie w tym roku jeszcze!I wskazuje na dwa małe klęczące szkielety. Drzwi od kaplicy zamykają się nagle i po korytarzach zamkowych niesie się jedynie długi, przeciągły jęk.

Równie tajemnicza biała dama czeka na zbawienie w podziemiach zamku w Miliczu. Nikt nie wie jakie są jej przewiny, ale jej przeraźliwy, mrożący krew w żyłach jęk dobiega czasem z zamkowych piwnic.

Białe damy potrafią krążyć również w miejscach, gdzie po dawnych zamkach postało już jedynie mgliste wspomnienie. Na szczycie Ślęży, zwanej także Sobótką, pojawia się młodzieńcom jasnowłosa dziewczyna o modrych oczach, która prosi o wybawienie. Nikomu się to jednak do tej pory nie udało, bo dziewczyna potrafi zmieniać postać tak dalece, że budzi tym wstręt albo przerażenie. Ostatni śmiałek zrejterował podobno dopiero po ujrzeniu jej w postaci smoka ziejącego ogniem. Również na górze Grojec pojawia się w istniejącej tam rozpadlinie biała dama, która według miejscowych podań ma być dowodem na to, że w tym miejscu miał się niegdyś znajdować zamek, który w rezultacie przekleństwa rzuconego przez jego właściciela na córkę zapadł się pod ziemię.


Czarne damy
Na krużgankach, korytarzach i dziedzińcu renesansowego zamku w Suchej Beskidzkiej pojawia się widmowa postać damy w czarnym stroju, jaki w osiemnastym stuleciu zwykły nosić owdowiałe matrony wysokiego rodu. Jest to podobno widmo Anny Konstancji z Lubomirskich, żony kolejno Jana Kazimierza Wielopolskiego i Stanisława Małachowskiego.
Obaj zmarli niewiele lat po ślubie i obaj zostawili jej ogromne majątki. Anna Konstancja bardzo energicznie i rozsądnie zarządzała majątkiem, który z racji wielkości określano często mianem „księstwa suskiego”, jednak poddani zwykli nazywać ja Srogą Panią. Sama ustanowiła kodeks i sama sprawowała sądy. Bez mrugnięcia okiem za najdrobniejsze przewinienia wtrącała do lochu albo skazywała na karę chłosty. Osobiście wyprawiała się w męskim przebraniu na czele swoich hajduków na wyprawy przeciw ukrywającym się w karpackiej puszczy bandom rozbójniczym, a schwytanych zawsze skazywała na śmierć, uczestnicząc w egzekucji. Dożyła sędziwego wieku, ale wkrótce po złożeniu jej ciała w krypcie starego suskiego kościoła, na przykościelnym cmentarzu zaczęło się pokazywać jej widmo.

Nazwisko Wielopolskich kojarzy się z jeszcze jedną czarną damą, jaka ukazuje się w Pałacu Wielopolskich w Krakowie. Widmo młodej, pięknej kobiety w czarnej szacie, z długimi czarnymi włosami pojawia się podobno i dziś, choć dawny Pałac Wielopolskich od ponad stu lat pełni funkcję urzędu miejskiego. Podobno w jego salach została ścięta przez kata na życzenie któregoś z Wielopolskich młoda dziewczyna z ich rodu, którą taki los spotkał za karę za to, iż pokochała zwykłego pokojowca. Opowieść o przerażonej i zapłakanej dziewczynie, odzianej w czarną suknię z aksamitu przekazał ksiądz, który był świadkiem całego zajścia, a którego wezwano dla wyspowiadania dziewczyny przed śmiercią. Odtąd na rodzinie Wielopolskich ciążyć miało przekleństwo, zaś w Pałacu pojawiła się Czarna Dama. 
W latach międzywojennych, kiedy zaczęto kuć mury dawnego pałacu, w jednej z sal na pierwszym piętrze natrafiono na niszę, w której znaleziono zamurowany szkielet młodej kobiety, odziany w resztki sukni z czarnego aksamitu. 
Swoją czarną damę i to bardzo znaną, ma także zamek w Szamotułach. Baszta zamku szamotulskiego, zwana Basztą Halszki, stała się miejscem dramatu, wokół którego owiana jest legenda o Czarnej Księżniczce. Była w niej podobno więziona przez 14 lat Halszka z Ostroroga. Jej własny małżonek, wojewoda poznański Łukasz Górka, kazał nałożyć na jej twarz żelazną maskę, aby nikt nie mógł podziwiać jej urody. Z czarną maską na twarzy Halszka mogła podziemnym krużgankiem udawać się jedynie z baszty do kolegiaty, gdzie brała udział w nabożeństwie. Od jej śmierci, w pochmurną noc księżycową nieopodal baszty można spostrzec wolno przesuwającą się postać kobiecą w pokutnych szatach. Gdy zniknie w baszcie, słychać płacz i zawodzenie ducha nieszczęśliwej Halszki z Ostroga, tłumione przez grube mury baszty. Halszka, czyli księżna Elżbieta Katarzyna Ostrogska, z powodu przedwczesnej śmierci ojca stała się już we wczesnym dzieciństwie dziedziczką jednej z najpotężniejszych fortun polskich, większej niż niejedno księstwo zachodnioeuropejskie. Jej opiekunem był stryj Wasyl Ostrogski. Panna była podobno bardzo urodziwa, ale już sama fortuna wystarczała, by o jej rękę ubiegało się wielu kandydatów, a wśród nich bratanek opiekuna Halszki, książę Dymitr Sanguszko. Ponieważ jednak temu związkowi była bardzo nieprzychylna matka dziewczyny, książę Sanguszko napadł na zamek i pod przymusem zawarty został związek małżeński, gdy Halszka miała zaledwie 14 lat. Związek ten na interwencję matki u króla Zygmunta Augusta został unieważniony, a Sanguszkę skazano na śmierć i infamię. Porwał on jednak żonę i uciekł z nią do Czech. Młody Sanguszko został tam zamordowany, a Halszka wróciła do matki jako wdowa. Wówczas król dał jej za męża Łukasza Górkę, wojewodę poznańskiego. Nie było to zgodne z wolą ani matki, ani też córki, toteż po ślubie obie kobiety ukryły się w klasztorze lwowskim. Tam Halszka dobrowolnie ponownie wyszła za mąż - za Szymona, księcia słuckiego. Urażony król rozkazał zabrać Halszkę z klasztoru i przekazał ją prawowitemu małżonkowi. Wielkopolski magnat przywiózł ją do Szamotuł. Czy Łukasz Górka rzeczywiście więził swoją młodą żonę, tego już się dzisiaj nie dowiemy. Po śmierci męża, Halszka zabrana została przez stryja do Ostroga. Zmarła w wieku 44 lat, w obłąkaniu spowodowanym z pewnością przez tragiczne przeżycia, z którymi wiązały się jej trzy małżeństwa. Tragiczne losy Halszki stały się inspiracją twórczą dla wielu artystów, m.in. J.I. Kraszewskiego (powieść "Halszka") i J. Matejki (w "Kazaniu Skargi" postać Halszki znajduje się obok Anny Jagiellonki).

 

Dama błękitna
Ta zjawa z łańcuckiego zamku zupełnie nie budzi niczyjego strachu. Mówi się o jej niezwykłej urodzie i przepięknej, błękitnej krynolinie. To Izabela z Czartoryskich Lubomirska, zwana także za życia „Błękitną Markizą” z powodu tak chętnie noszonych krynolin w kolorze błękitnego nieba. Była jedną z najwytworniejszych dam swoich czasów, wielką miłośniczką sztuki. To właśnie jej łańcucki zamek zawdzięcza swój niezaprzeczalny urok. Była zakochana bez wzajemności w swoim kuzynie królu Stanisławie Auguście Poniatowskim. Podobno można zobaczyć ją przechadzającą się w galerii rzeźby, albo patrzącą w zamyśleniu na posąg Amora dłuta Canovy, do którego pozował w dzieciństwie jej ukochany wychowanek książę Henryk Lubomirski. Czasem można ją spotkać w dawnym buduarze księżnej marszałkowej, odpoczywającą na sofie. Być może jej błękitna krynolina, to ta sama toaleta, w której nakazała się pochować w swoim testamencie. Nawet po śmierci chciała pozostać „Błękitną Markizą”.


13 sierpnia - Dzień Pamięci warszawskiej Starówki


Symbolem powstańczej Starówki jest ulica Długa, na jej odcinku od placu Krasińskich do Freta.
W czasie najcięższych walk pokonanie tego odcinka przez łączniczkę kosztowało ją półtorej godziny przedzierania się pod ostrzałem. Dziś można go przejść spokojnym krokiem w 5 minut.
Na ulicy Długiej znajduje się najbardziej znany właz do kanałów, którym pod koniec walk na Starówce ewakuowali się powstańcy. 
To tutaj także 6 sierpnia odbyła się jedyna w czasie powstania warszawskiego defilada oddziałów powstańczych. Ludzie wylegli na ulicę i przyglądali się jej z okien i balkonów. Zaledwie tydzień później na tych samych balkonach leżały rozrzucone szczątki ludzkie rozerwane przez wybuch czołgu-pułapki.

Noc z 12 na 13 sierpnia 1944 roku była dziwnie spokojna, jak na fakt, że siły niemieckie ostatecznie zdobyły magazyny na Stawkach, zamykając pierścień okrążenia wokół Starego Miasta, a licząca blisko 10 tysięcy ludzi grupa bojowa gen. Reinefartha wsparta ciężką bronią maszynową, pociągiem pancernym, artylerią, czołgami i lotnictwem otrzymała od generała von dem Bacha rozkaz szybkiej likwidacji powstałego kotła staromiejskiego.
Dopiero 13 sierpnia, po godzinie 8 rano, z opanowanego przez Niemców Krakowskiego Przedmieścia, wjechały na plac Zamkowy dwa niemieckie czołgi typu Panzer IV, które zaczęły strzelać w stronę polskich stanowisk na Świętojańskiej i Podwalu. Po chwili zza czołgów wyłoniła się niewielka tankietka i ruszyła wprost na przegradzającą Podwale barykadę. Na szarżujący pojazd poleciały butelki z benzyną. Płonąca maszyna utknęła na barykadzie. Otworzyła się klapa, przez którą wyskoczył kierujący pojazdem Niemiec i szybko uciekł. Powstańcy natychmiast ugasili płonącą tankietkę piaskiem, po czym zajrzeli do środka. Nigdy wcześniej nie widzieli takiego pojazdu. Niemcy przeciw powstańcom użyli go po raz pierwszy Nie było tam żadnego uzbrojenia, tylko radio.
Dowódca batalionu „Gustaw” kpt. Ludwik Gawrych "Gustaw" i jego zastępca Włodzimierz Stetkiewicz "Włodek", podejrzewając w porzuceniu pojazdu niemiecki podstęp, rozkazali swoim żołnierzom trzymać się od niego z daleka. Tym bardziej, że zaraz po unieruchomieniu pojazdu na barykadzie oddziały niemieckie znów niemal zaprzestały ataków i na Starówce zapanowała dziwna cisza. Pojazd miał pod osłoną zmierzchu zbadać batalionowy pirotechnik – „Wiktor”. Niestety, nie zdążył tego zrobić. Wcześniej bowiem pojazd został uruchomiony przez nie podejrzewających niczego powstańców z innego batalionu.
 

Zdobyty przez powstańców czołg bardzo wolno wjeżdżał z Podwala w ulicę Kilińskiego. Korzystając z przerwania niemieckiego ostrzału, wyległy na ulicę i witały go z euforią tłumy ludzi, w tym niesłychana ilość dzieci, które biegły, próbując dogonić czołg. Tuż po godz. 16 nastąpiła eksplozja. Wybuch spowodował masakrę. Zabił wszystkich znajdujących się w pobliżu pojazdu, zerwał z kamienic balkony, na których stali ludzie.
 
Porzucony przez Niemców czołg musiał być naszpikowany wielką ilością materiału wybuchowego i zaopatrzony w automatyczny mechanizm zegarowy, bo rozerwany na części ciężki kadłub żelaznego kolosa został rzucony na kilkadziesiąt metrów dalej, gdzie wywrócony do góry dnem, palił się. Gęsty tuman kurzu zasnuł wszystko, a dym o zapachu spalonego prochy i siarki rozchodził się ulicami. Wokół rozlegały się straszliwe jęki poranionych ludzi, a ściany pobliskich domów obryzgane były krwią do wysokości trzeciego piętra. W miejscu masakry rozgrywały się prawdziwie dantejskie sceny, których opisów nie chcę tu przytaczać, a które zawarł S. Podlewski w swojej książce „Przemarsz przez piekło”.
Kwaterujący w jednym z domów gen. Tadeusz Bór-Komorowski, dowódca Armii Krajowej, wspomina: "W tej samej chwili oślepił mnie błysk i słup ognia spowity zwałami dymu i kurzu. Jednocześnie nastąpił huk potężnego wybuchu. Podmuch rzucił mnie spod okna na podłogę u przeciwległej ściany. (...) Dym i kurz opadał z wolna, odsłaniając straszliwe skutki wybuchu. Po żołnierzach, którzy stanowili załogę wozu, nie pozostał żaden ślad. Dookoła leżały poszarpane ciała osób, w tym wielu dzieci. Trupy ludzkie wyrzuciło na dachy sąsiednich domów". 

Dokładna liczba ofiar nie została nigdy ustalona. Mówi się o 300-500 poległych i wielu rannych. Część z nich trafiła do szpitala powstańczego na Długiej 7, gdzie po zdobyciu Starówki Niemcy zamordowali i spalili 430 ciężko rannych.
Przy ul. Kilińskiego 3 stoi dziś tablica z napisem: "Miejsce uświęcone krwią 500 powstańców i mieszkańców Starówki poległych 13.08.1944 od eksplozji czołgu z podstępnie założonym przez wroga materiałem wybuchowym”.
W wybuchu zginęło wielu kwaterujących w tym czasie w obrębie Starówki powstańców. Niektóre oddziały praktycznie przestały istnieć. Największe straty poniosła kompania harcerska podporucznika Kostki i pluton „Orląt” (zginęło na miejscu lub z ran ponad 80 ludzi, w tym 14 piętnastoletnich chłopców z oddziału pomocniczego) i batalion harcerski „Wigry” (10 zabitych i 59 ciężko rannych, a wśród nich podporucznik „Żbik”).
Zachowanym śladem tamtych wydarzeń jest fragment gąsienicy transportera ładunków wybuchowych, pochodzący być może właśnie z tego egzemplarza, który uległ eksplozji przy ulicy Kilińskiego. Jest on wmontowany w ścianę katedry św. Jana Chrzciciela przy ulicy Dziekania i opatrzony podpisem: "Gąsienica niemieckiego czołgu-miny "Goliat", który podczas Powstania Warszawskiego w 1944 r. zburzył część murów Katedry".

W powszechnej pamięci ów pojazd, który dokonał takiego spustoszenia zapisał się jako czołg-pułapka. Tymczasem historycy i znawcy uzbrojenia nie mają wątpliwości, że "czołg", który eksplodował na Kilińskiego, to w rzeczywistości nie czołg, ale stawiacz min Funklenkpanzer-Schwerer Ladungstraeger, typ B IV, używany przez Niemców m.in. do niszczenia barykad. Pojazd ten przewoził 500 kg materiału wybuchowego w zamocowanym na pancerzu pojemniku, który można było uwolnić po podjechaniu pod wybrany cel. Ładunek był wyposażony w zapalnik czasowy, co umożliwiało wycofanie się pojazdu z zasięgu jego rażenia.
W tym miejscu pojawiają się dwie współistniejące hipotezy – albo Niemiec kierujący pojazdem, który został unieruchomiony przy barykadzie na Podwalu, nie zdążył uruchomić mechanizmu zwalniającego ładunek, albo też pojazd rzeczywiście miał spełnić rolę pułapki, a Niemcy liczyli na to, że powstańcy odpalą ładunek przypadkowo.
Wspomniany już wyżej pirotechnik „Wiktor” przychyla się do tej drugiej hipotezy: „Niemcy mogli od razu zniszczyć ten pojazd, np. strzelając do niego z czołgu, i nie dopuścić do przejęcia go przez powstańców. Oni jednak woleli, żeby stawiacz min został wprowadzony na Starówkę. Przerwali ostrzał, by więcej ludzi wyszło na ulice oglądać "zdobycz". W tym sensie celowo zmienili ją w pułapkę”.
Prawdopodobnie przy pokonywaniu małej barykady przy ulicy Kilińskiego kierujący transporterem powstaniec przypadkowo zrealizował niemiecki zamiar i pociągnął za dźwignię, która spowodowała uwolnienie ładunku, uruchomienie zapalnika czasowego i eksplozję o olbrzymiej sile.

Niedawno przez blog Almazora przetoczyła się dyskusja o miejscu kaźni mieszkańców Woli przy ulicy Górczewskiej, gdzie przy budowie parkingu obok salonu dealera samochodów natrafiono na kilkunastocentymetrową warstwę czarnego popiołu – pozostałości po spalonych szczątkach ofiar niemieckiego rozbestwienia.  
Domy na miejscu masakry na Starówce budowano w latach 60. na specjalnych słupach, aby nie kopać głębszych fundamentów w ziemi przemieszanej z ludzkimi szczątkami.
Takich miejsc w Warszawie jest znacznie więcej. Miasto, które miało stać się miastem śmierci, dziś żyje i trwa, ale tu trzeba stąpać ostrożnie i szanować ziemię, po której się idzie, bo niemal wszędzie pod stopami czuje się zakrzepłą krew.

Starówka warszawska jest i zawsze będzie dla mnie miejscem szczególnym.
Zniszczona podczas Powstania Warszawskiego w 90%, jest wyjątkowym w skali światowej przykładem całkowitej rekonstrukcji nie pojedynczego zabytku, ale całego zespołu historycznego. Po wojnie długo nie było decyzji, co należy zrobić ze Starym Miastem, a właściwie z tym, co po nim pozostało. Ze względu na gruzy zalegające w wielu miejscach aż do pierwszego piętra, przez co praktycznie nie było do niej dostępu, trudno było ocenić dokładnie rozmiar zniszczeń i możliwości odbudowy, której podjęcie wydawało się zupełnym niepodobieństwem. Pojawiły się pomysły, by albo wyburzyć ją do końca i nie usuwając tych ogromnych ilości gruzu, obsadzić zielenią, albo by spróbować usunąć gruz i uzyskać tym samym miejsce pod budowę nowoczesnej dzielnicy.
Na szczęście zwyciężyła koncepcja mozolnej rekonstrukcji. Piszę – na szczęście, choć wiele osób mówi o odrestaurowanej Starówce z lekceważeniem, bo cóż to za zabytek, który de facto ma obecnie zaledwie 60 lat (główny okres odbudowy to lata 1949 – 1954).
 
Ale jest nierozerwalna nić, która tu, na tej "młodej" Starówce, ściśle splata przeszłość z teraźniejszością - to wiara w życie i marzenia o wolności tych, którzy zginęli i ta sama wiara i marzenia uświęcające trud i samozaparcie tych, którzy ocaleli z wojennej pożogi i wrócili, by tchnąć w ruiny nowe życie. Wiara i marzenia, które odcisnęły trwały ślad w jej brukach i murach - tak czytelny dla wszystkich, którzy i dziś kochają to niezłomne miasto.

Nadajemy komunikat z Warszawy.
Nadzwyczajny komunikat z Warszawy.
Stacja Armii Krajowej melduje:
Bój skończony i... nic, oprócz Sławy...
Wieść niesiemy do wszystkich narodów,
Konferencyj, przyjaciół i braci:
Lud Stolicy za Wolność zapłacił
Swoim życiem.(...)


/ Mieczysław Ubysz "Vik"/


Pamięć o ukradzionych dzieciach


„Polacy są najbardziej inteligentnym narodem ze wszystkich, z którymi spotkali się Niemcy podczas tej wojny w Europie... Polacy, według mojej opinii oraz na podstawie obserwacji i meldunków z Generalnej Guberni, są jedynym narodem w Europie, który łączy w sobie wysoką inteligencję z niesłychanym sprytem. Jest to najzdolniejszy naród w Europie, ponieważ żyją ciągle w niesłychanie trudnych warunkach politycznych, wyrobił w sobie wielki rozsądek życiowy, nigdzie niespotykany. Na podstawie ostatnich badań, prowadzonych przez Reichsrassenamt uczeni niemieccy doszli do przekonania, że Polacy powinni być asymilowani do społeczności niemieckiej jako element wartościowy rasowo. Uczeni nasi doszli do wniosku, że połączenie niemieckiej systematyczności z polotem Polaków dałoby doskonałe wyniki”. /Źródło: Tajny memoriał Hitlera do Himmlera 4 marca 1944. Przedruk – Głos Wielkopolski nr 330 z 1947/

Nie wiem czy ten cytat rzeczywiście jest prawdziwy i czy znajduje swoje potwierdzenie w istniejących dokumentach. Wydaje się być bowiem sprzeczny z hitlerowską polityką zagłady biologicznej prowadzoną na ziemiach polskich w czasie okupacji.
Przed najazdem na Polskę Hitler powiedział: "Naszym podstawowym obowiązkiem jest zniszczenie Polski. Celem jest nie tylko zajęcie kraju, ale unicestwienie każdej żywej istoty... Bądźcie bezlitośni! Bądźcie brutalni... Postępujcie z najwyższą surowością... Ta wojna ma być wojną zagłady".

  A to stwierdzenia Heinricha Himmlera: "Polacy zostaną starci z powierzchni ziemi... Niebywale istotną jest rzeczą, by wielki naród niemiecki potraktował jako swój podstawowy obowiązek zagładę wszystkich Polaków" . I Martina Bormana: "Słowianie mają na nas pracować. Kiedy już nie będą potrzebni, mogą umrzeć”.

Przecież już w momencie uderzenia na Polskę do każdej z pięciu biorących w nim udział armii, przydzielona była specjalna grupa operacyjna policji bezpieczeństwa (Einsatzgruppen der Sicherheitspolizei). Ich zadaniem była fizyczna likwidacja najbardziej uświadomionych narodowo grup ludności polskiej. Formacje te, razem z Wehrmachtem, odpowiedzialne są za terror wobec ludności polskiej na początku wojny. 

W latach 1939-41 ludność rdzennie polska była narażona na aresztowania, deportację i śmierć bardziej jeszcze niż Żydzi, których w tym czasie dopiero zapędzano do gett. Polacy pragnąc uniknąć grożących deportacją lub egzekucją łapanek uciekali się czasem nawet do niezwykłego sposobu ratunku. Kupowali lub pożyczali „gwiazdy Dawida”, by przy ich pomocy wymknąć się obławie. W tym czasie bowiem Żyd, jeśli udowodnił, że nie jest ukrywającym się Polakiem, był bezpieczny.

Z czasów poprzedzających masowy wywóz Żydów do obozów śmierci, pochodzi raport informatora OSS, że Polacy traktowani są przez Niemców dużo gorzej niż Żydzi. Pierwszymi więźniami Oświęcimia stali się właśnie Polacy, którzy do 1942 roku, to jest do czasu, gdy zaczęli napływać tam Żydzi, stanowili w obozie przeważającą większość. W Stutthof do roku 1942 również 90 procent więźniów stanowili Polacy. W żadnym kraju okupowanej Europy hitlerowska machina terroru nie była tak rozwinięta jak w Generalnej Guberni, która stanowiła oddzielną jednostkę administracyjną.

Gubernator Frank 19 stycznia 1940 roku oświadczył: "Do Polaków odnoszę się jak do wszy. W przypadkach, gdy stosowane przez nas środki nie odnoszą skutku lub jakaś akcja Polaków daje mi powód do wkroczenia, bez wahań podejmuję najbardziej drakońskie środki".

Od początku okupacji działały obozy koncentracyjne jako ośrodki masowej zagłady ludności. Polaków wywożono najpierw do obozów położonych w głębi Rzeszy jak: Dachau, Buchenwald, Sachsenhausen, Mauthausen. Już we wrześniu 1939r utworzono obozy w Sztutowie k. Elbląga, w czerwcu 1940r w Oświęcimiu, a następnie w Majdanku, Chełmnie, Sobiborze, Bełżcu, Treblince. Masowe egzekucje przeprowadzono w różnych miejscowościach. Terror osiągnął punkt kulminacyjny jesienią 1943 roku, kiedy Frank nakazał w Warszawie publiczne egzekucje. Jego dekret zawierał klauzulę, w myśl której policji wolno było na miejscu zastrzelić każdego podejrzanego. 
Jaki więc sens z punktu widzenia tej prowadzonej polityki eksterminacji miałyby słowa, że Polacy są dla Niemców „elementem wartościowym rasowo”?
 

 
Jednak pewne okoliczności wskazują na to, ze taka myśl mogła zaświtać w głowach opętanych teorią wyższości rasy aryjskiej. Dwaj teoretycy pracujący na zlecenie Urzędu do spraw Rasowo Politycznych NSDAP, dr E. Wetzl i dr G. Hecht, opracowali datowany na 25 listopada 1939 roku referat "Sprawa traktowania ludności byłych polskich obszarów z rasowo-politycznego punktu widzenia", w którym zawarli kwestie dotyczące traktowania ludności terenów podbitych, ze szczególnym uwzględnieniem dzieci. W memoriale czytamy: "Znaczna część rasowo wartościowych, ale z narodowych względów niezdatnych do zniemczenia warstw polskiego narodu, będzie musiała zostać wysiedlona na pozostały polski teren. Tu jednak musi się próbować wyłączyć z przesiedlenia rasowo wartościowe dzieci i wychować je w starej Rzeszy w odpowiednich zakładach wychowawczych w rodzaju dawnego poczdamskiego domu sierot po wojskowych albo też niemieckiej opiece rodzinnej. Wchodzące w rachubę dzieci nie mogą liczyć więcej jak osiem do dziesięciu lat, ponieważ z reguły do tego wieku możliwe jest prawdziwe przenarodowienie, tzn. ostateczne zniemczenie. Warunkiem jest całkowite zaprzestanie utrzymywania jakichkolwiek stosunków z ich polskimi krewnymi. Dzieci otrzymają niemieckie nazwiska, które także w źródłosłowie muszą być jednoznacznie germańskie. Ich rodowód będzie prowadzony przez specjalną placówkę. Wszystkie rasowo wartościowe dzieci, których rodzice polegli na wojnie lub zmarli później, będą od razu przejęte przez niemieckie domy sierot. Z tego względu należy wydać zakaz adoptowania dzieci przez Polaków".

Memoriał ten dał podwaliny zaplanowanej na szeroką skalę akcji germanizacyjno-przesiedleńczej określanej ogólnie nazwą rabunku dzieci.

Akcja rabunkowa objęła w późniejszym okresie znaczny odsetek polskich dzieci i młodzieży. Pierwszym jednak etapem zbrodniczej polityki prowadzonej przez Niemców była systematyczna i masowa germanizacja, której głównym celem było albo pozyskanie Polaków, albo ich zniszczenie. Wyrazem tego było przemówienie wygłoszone przez Himmlera 14 października 1943 roku: "Sądzę, że naszym zadaniem jest zabrać ich dzieci do nas, oderwać je od środowiska, choćbyśmy mieli dzieci zabrać albo ukraść. Albo zdobędziemy dobrą krew, którą możemy spożytkować u siebie i wprząc w nasze szeregi, albo zniszczymy tę krew".

Himmler już od 1940 roku zapowiadał też segregację okresową: "Co roku przesiewane będą wszystkie 6-, 10-letnie dzieci Generalnego Gubernatorstwa i dzielone na rasowe wartościowe i niewartościowe".

W liście do Namiestnika Rzeszy w Poznaniu SS-Gruppenführera Greisera napisał: "Uważam za rzecz słuszną, aby specjalnie czyste rasowo dzieci rodzin polskich zostały zebrane razem i wychowywane przez nas w specjalnych, niezbyt dużych przedszkolach i domach dziecka. Odbieranie dzieci trzeba uzasadnić zagrożeniem ich zdrowia".

1 października 1941 roku Himmler wprowadził rozporządzenie, na podstawie którego zaczęto wywozić dziewczyny, głównie w wieku 16-20 lat, ale i młodsze, do pracy w Rzeszy.
W raporcie Głównego Urzędu Sztabu komisarza Rzeszy dla Umocnienia Niemczyzny opublikowanego 20 lutego 1942 roku można przeczytać: "Doświadczenia, uzyskane przy zatrudnieniu nadającej się do powrotnego zniemczenia młodzieży, których rodziny pozostały na Wschodzie, są, ogólnie rzecz biorąc, niekorzystne. Wymiany korespondencji z rodzinami nie da się powstrzymać. Ponadto ważną rolę odgrywa tęsknota za domem. Wiele z zatrudnionych pomocnic domowych zachowało się opornie i musiano je ukarać. Zaszły liczne wypadki samobójstw. Widziałem się zatem zmuszonym, zlecić filii Urzędu Rasy i Osadnictwa szczególną ostrożność przy wyborze tych dziewcząt".

Mimo to, 20 czerwca 1942 roku wydane zostało rozporządzenie sygnowane podpisem Fritza Sauckla, w którym nakazano werbowanie młodych ludzi, a zwłaszcza dziewcząt. Sauckel szacował, iż uda się w ten sposób pozyskać do pracy prawie pół miliona dziewczynek.
Ogółem do Niemiec na przymusowe roboty wywieziono podobno ponad milion dzieci w wieku od 14 do 21 lat.

Bardziej podatne na wynarodowienie były jednak dzieci Polek wysłanych do Niemiec na roboty przymusowe. Jeśli słowiańskie robotnice nie spełniały kryteriów rasowych, hitlerowcy nakazywali aborcję. Jeśli natomiast ciąża z ich punktu widzenia rokowała pomyślnie, a szczególnie gdy ojcem dziecka był Niemiec, dopuszczano do jego urodzenia, po czym oddawano je Narodowo-Socjalistycznemu Stowarzyszeniu Opieki Społecznej.
Na pewno także małe polskie dzieci zabrane ich rodzicom z ziem okupowanych, mogły stanowić doskonały „materiał” do przerabiania ich na „element aryjski”.

Ocenia się, że w czasie II wojny światowej rodzicom odebrano w celu zniemczenia około 250 tysięcy dzieci, w tym najwięcej, bo aż 150 tysięcy z Polski (choć niektóre źródła mówią nawet o 220 tysiącach polskich dzieci). Wiele z nich trafiło do Austrii. Po wojnie tylko 25 tysiącom dzieci udało się powrócić do swoich rodzin. Sposoby „zdobywania” tych dzieci były różne. Były to dzieci kradzione prosto z ulic i z ówczesnych domów dla sierot, dzieci oddzielone od rodziców w obozach przejściowych, dokąd trafiali ludzie z masowych deportacji, dzieci odebrane rodzicom, którzy trafili do więzienia, obozu koncentracyjnego lub na roboty przymusowe, albo zginęli w egzekucji. W ten sposób tysiące dzieci o niebieskich oczach i jasnych włosach wysłano na przykład z objętej akcją wysiedleńczą Zamojszczyzny do Rzeszy celem zgermanizowania. 

W obozach przejściowych dzieci oczekiwały na selekcję prowadzoną przez ekspertów Głównego Urzędu Rasy i Osadnictwa lub lekarzy urzędów zdrowia. Eksperci i lekarze oceniali wygląd i wielkość narządów, wypełniali specjalne formularze. Dzieciom robiono trzy fotografie i wystawiano opinię. W zasadzie dziecko mogło mieścić się w jednej z trzech norm - "pożądany przyrost ludności", "możliwy do przyjęcia przyrost ludności" i "niepożądany przyrost ludności".
Na tej podstawie dzielono dzieci na cztery grupy: do pierwszej i drugiej zaliczano dzieci mające cechy nordyckie. Do trzeciej grupy zaliczano te, które nie odznaczały się cechami nordyckimi, ale mogły pracować na rzecz Rzeszy. Czwarta grupa to dzieci nie przedstawiające żadnej wartości dla okupanta, były to głównie dzieci chore i kalekie. 
Te dzieci, które nie nadawały się na zgermanizowanie, kierowano do Zakładu pod nazwą Medizinische Kinderheilanstalt oddział B w Lubińcu, gdzie podawano im przetwory barbiturowe, a przede wszystkim luminal w dużych dawkach i weronal. Słabe dzieci umierały po krótkim czasie, czasem nawet po kilku dniach, a jako przyczynę śmierci, dla zatarcia śladów zbrodni, wpisywano do dokumentów najczęściej zapalenie płuc.

Wyselekcjonowane dzieci wywożono do Rzeszy, do niemieckich ośrodków wychowawczych i do rodzin zastępczych. Część z nich czasowo przebywała w tak zwanych domach wychowawczych (na przykład w Bruczkowie, Gnieźnie, Kaliszu), mieszczących się na terenach ziem polskich. Szczególny rozgłos zdobyła sobie sprawa przetrzymywania dzieci w obozie pracy w Łodzi i jego filii w Dzierżąźni, które bezpośrednio nadzorowało Gestapo.
Dzieci kierowano tam na różnej podstawie - często z powodów wyroków sądów, ale także w wyniku łapanek czy doraźnych decyzji organów administracyjnych. Komendantem nieludzkiego kompleksu mianowano SS-Sturmbannführera Kerla Ehrlicha. Dzieci osadzone w obozie w Łodzi liczyły sobie od 2 do 16 lat. 
W 1944 roku głównym celem stały się dzieci uczęszczające do szkół. Zawiadująca oświatą administracja naciskała mocno na Polaków, aby ci posyłali dzieci do szkoły, ponieważ listy klasowe były doskonałym sposobem prowadzenia ewidencji i typowania dzieci do porwań, a zgrupowanie ich w jednym miejscu niezwykle ułatwiało samą akcję porwania.

Dzieci, które zostały przeznaczone do germanizacji i wywiezione do Rzeszy, umieszczano w szkołach lub instytucjach prowadzonych przez Lebensborn, SS lub NSV. Wcielano je do hitlerowskich organizacji młodzieżowych, jak Hitlerjugend albo Bund Deutscher Maedel. Od momentu zabrania dzieci, miejsce ich pobytu było dla rodziny tajemnicą. Dziecku zmieniano nazwisko, a dla dzieci przysposabianych przez rodziny zastępcze Lebensborn najczęściej wystawiał dokumenty potwierdzające niemieckie pochodzenie. Jednocześnie Niemcy zacierali ślady po meldowaniu polskich dzieci odebranych rodzicom, aby wykluczyć możliwość upomnienia się o nie rodzin w przyszłości.
Po wojnie niezwykle trudno było dokładnie stwierdzić, co działo się z deportowanymi dziećmi, bowiem dodatkowo ewidencje niemieckie często fałszowano lub w ogóle ich nie prowadzono, aby zataić rozmiary i szczegóły procederu.

Los „dziecka ukradzionego” spotkał m.in. pisarza Alojzego Twardeckiego (Alfreda Hartmanna). Pięcioletni Alojzy został odebrany matce wraz ze swoim kuzynem, Leonem i przewieziony do domu dziecka w Oberweis, gdzie przebywał do 1944 roku. Tam zmieniono mu nazwisko na Alfred Hartmann, a wkrótce adoptowała go niemiecka rodzina Binderberger z Koblencji. Dorastał w przekonaniu, że jest Niemcem, a jego przybrany dziadek uczył go, że to Polacy wywołali II wojnę światową.

Odnaleziony przez własną matkę, dzięki pomocy Polskiego Czerwonego Krzyża, przyjechał do Polski w 1954 r. tylko po to, by wyjaśnić to – jak mniemał – dziwne nieporozumienie.  

Kiedy matka opowiadała mu o prześladowaniach Polaków przez Niemców, o obozach koncentracyjnych i innych okrucieństwach II wojny światowej zaprzeczał, powołując się na niemieckie gazety, które pisały o mordach dokonywanych przez Polaków na Niemcach.

Twardecki wspomina: „Słuchałem historii o heroicznych zmaganiach uczestników Powstania Warszawskiego, o bohaterstwie dzieci Warszawy, o Armii Krajowej, zamachu na Kutscherę i Cafe-Club, o potężnym ruchu partyzanckim... i traciłem poczucie rzeczywistości. Przecież nic o tym nie wiadomo w Niemczech. Polacy nie mają przecież zmysłu organizacyjnego, jak oni to zrobili? Niewiarygodne! A te bzdury o obozach koncentracyjnych! Nikt u nas nie dawał temu wiary i nie tylko u nas. Spotykałem Amerykanów, którzy również twierdzili, że to komunistyczna propaganda. Nawet dziadek i tata podawali takie wiadomości w wątpliwość”.

Twardecki ostatecznie jednak osiadł w Polsce. Powrócił jako jeden z 25 tysięcy dzieci przywróconych Ojczyźnie spośród 200 tysięcy jej odebranych. Ci, którzy wrócili, założyli w Łodzi Zrzeszenie Dzieci Polskich Germanizowanych Przez Reżim Hitlerowski. Dziś jest ich już coraz mniej, bo przecież najmłodsi z nich mają po 70 lat.

 

Ilekroć jestem świadkiem kolejnej dyskusji, w której rozważa się czy cena za zachowanie narodowej tożsamości nie była zbyt wysoka, przypominam sobie te polskie dzieci, które nie wróciły i nie wrócą już nigdy. Ilu z nich udało się przekonać, że największym ich wrogiem byli ich własni rodzice?

 

Bibliografia

* Z kart historii polskich Janczarów XX wieku, Łódź 2000. (praca zbiorowa wyd. przez Zrzeszenie Dzieci Polskich Germanizowanych Przez Reżim Hitlerowski)

* Richard C.Lukas "Zapomniany holocaust - Polacy pod okupacją niemiecką 1939-1944", Jedność 1995

* Alojzy Twardecki "Szkoła janczarów. Listy do niemieckiego przyjaciela" Pojezierze, Olsztyn 1979


Czy to byłą kula, synku, czy to serce pękło?


Jak co roku, w dniach poprzedzających kolejną rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego, rozpętała się dyskusja na temat jego znaczenia. Co daje się w niej zauważyć już na pierwszy rzut oka, to wyraźne spolaryzowanie postaw na dwóch przeciwległych biegunach. I już sam ten pojawiający się, ostry rozdźwięk świadczy, że obok PW nie można przejść obojętnie. Właściwie to dla mnie nic nowego, poza może tym jedynie, że owa dyskusja (by nie rzec – kłótnia) teraz rozgrywa się w przestrzeni publicznej. 

W czasach, gdy chodziłam do PRL-owskiej szkoły, trudno było mówić o dyskusji – może raczej o permanentnym rozdwojeniu jaźni, jakie stało się moim udziałem. Z postawą potępienia Powstania stykałam się w każdym podręczniku historii, w każdym omówieniu, jakie fundowała mi oficjalna propaganda. Ale istniał też przekaz inny. Przekaz rodzinny – znacznie bliższy mojemu pojmowaniu historii, bo pochodzący od bezpośrednich, naocznych świadków tamtych czasów. Przekaz niepisany, ale powtarzany przy okazji różnych rodzinnych spotkań.


Moja rodzina już przed wojną była dosyć rozrzucona. Część mieszkała w Warszawie, ale część także na Kresach i na Lubelszczyźnie. Wszyscy oni jednak mówili to samo – gdy wybuchło powstanie w Warszawie, wszystkie oczy były zwrócone na stolicę. Warszawa walczy! – powtarzano sobie z nadzieją w sercach. Powstanie Warszawskie to nie był jedynie zryw obliczony na ocalenie miasta i jego mieszkańców. To był komunikat dla całej znękanej i wykrwawionej Polski – Warszawa walczy!


Dramat ogarniętej powstaniem Warszawy jest głębszy, niźli jedynie tragedia miasta sterroryzowanego przez najeźdźcę. To dramat miasta wziętego w kleszcze przez dwóch jego śmiertelnych wrogów. 


Czekamy ciebie, czerwona zarazo,
byś wybawiła nas od czarnej śmierci,
byś nam Kraj przedtem rozdarłwszy na ćwierci,
była zbawieniem witanym z odrazą.


Czekamy ciebie, ty potęgo tłumu
zbydlęciałego pod twych rządów knutem
czekamy ciebie, byś nas zgniotła butem
swego zalewu i haseł poszumu.

Czekamy ciebie, ty odwieczny wrogu,
morderco krwawy tłumu naszych braci,
czekamy ciebie, nie żeby zapłacić,

lecz chlebem witać na rodzinnym progu. (…)

Nie znam się na wojnach i wygranych bataliach, ale wiem, że nie zawsze w historii zwycięzcą był ten, na czyją korzyść świadczyła przewaga militarna. 
Nie zawsze bitewne rozstrzygnięcia były zgodne z logiką i przewidywaniami. Bo brutalną siłę potrafi czasem pokonać męstwo, determinacja, wiara i… nadzieja. Nadzieja, która umiera ostatnia. Tutaj nadzieję dobił ostatecznie nowy okupant, grający rolę wyzwoliciela i sojusznika. Smak tego „sojuszu” jako pierwsi poczuli mieszkańcy Wilna i Lwowa i walczący na ich ulicach żołnierze AK. 
Tam powstania się udały, a mimo to, nie dane było cieszyć się zwycięstwem. Ci, którym udało się uniknąć sowieckiej niewoli, ruszyli na pomoc walczącej Warszawie. Było to kilkanaście tysięcy dobrze uzbrojonych żołnierzy ze Zgrupowania Wileńsko-Nowogródzkiego i Stołpecko-Nalibockiego. Zdołali oni dojść do Puszczy Kampinoskiej, ale zostali zatrzymani przez sowiecki kordon. Gdyby nie ten fakt, losy Powstania Warszawskiego mogłyby potoczyć się inaczej.


Zanim padłeś, jeszcze ziemię przeżegnałeś ręką.
Czy to była kula, synku, czy to serce pękło?


W przeddzień rocznicy i 1 sierpnia spotyka się w mieście starych ludzi z biało-czerwonymi opaskami opatrzonymi kotwicą - symbolem Polski Walczącej. Patrzę na te wyczyszczone i odprasowane opaski i aż nie chce mi się wierzyć, że są o tyle lat ode mnie starsze. Przechowywane przez dziesiątki już lat z pieczołowitością zdającą się mówić: „to dla nas święty symbol”. Patrzę na tych starych ludzi z biało-czerwonymi opaskami i wiem, że żadnemu z nich nie ośmieliłabym się zadać pytania: „Czy Powstanie miało sens?”. I wiem także i to, że nie potrzebuję takiej odpowiedzi. Nie potrzebuję jej, bo głowa odruchowo schyla mi się z szacunkiem, a w sercu czuję wdzięczność.


1 sierpnia o godzinie 17.00 będę tam, gdzie być powinnam. Jak co roku, spróbuję sobie wyobrazić, co mogli czuć ci młodzi ludzie w Godzinie „W”. Spróbuję poczuć ich lęk i gniew, ich nadzieję i determinację. Spróbuję poczuć, co mogło dla nich znaczyć to podniesienie głowy na zaledwie 63 dni i na jednym tylko skrawku, skazanej w nazistowskich planach na zagładę, polskiej ziemi. Tylko w taki sposób można próbować zrozumieć Powstanie.  
Nie będę „świętować klęski narodowej” (jak to określają krytycy PW). Moja obecność będzie oczywistym i naturalnym wyrazem wdzięczności dla powstańców warszawskich za to, że nie wahali się przed niczym dla uchronienia poczucia naszej narodowej tożsamości, przenosząc je przez kanały, ruiny i zgliszcza umęczonego miasta. Także i dla mnie. 

Chwała Bohaterom!

 

Ktoś może powie – wielkie słowa i niepotrzebny patos.
Nie ma słów zbyt wielkich. Nie w tej sprawie.

Czym jest dla mnie wolność?


Powietrzem. 
Tym, bez czego nie ma życia, a może istnieć jedynie nędzna wegetacja.
W najwęższej perspektywie - brakiem strachu o to, czy ktoś bliski, kto wyszedł z domu, będzie mógł bezpiecznie do niego wrócić oraz pewnością, że jestem u siebie i że to „u siebie” jest najlepszym miejscem na ziemi.

Ale nade wszystko wolność jest poczuciem, że zawsze mogę być w zgodzie z samą sobą.
Jest harmonijnym akordem pomiędzy tym, co myślę, a tym, co czynię.
Jest „niebem gwiaździstym nade mną i prawem moralnym we mnie”, bo w moich wolnych wyborach nie ogranicza mnie nic, prócz własnego sumienia, poczucia sprawiedliwości i honoru. 
Wolność to brak zewnętrznego przymusu. Ale właśnie to sumienie, poczucie sprawiedliwości
i honor nie pozwalają korzystać z wolności kosztem innego człowieka.
Bo wolność, to także możliwość podejmowania wyborów, które dobrowolnie ograniczają nas samych, by nie czynić krzywdy innym. 
Wolność to najcenniejszy dar, jaki można ofiarować drugiemu człowiekowi w imię miłości do niego, choć w pierwszym odruchu chciałoby się go „mieć na własność”.


Jam gotów ci życie poświęcić


Odwiedziłam Cmentarz Powstańców Warszawy. Na Woli bywam raczej rzadko, ale zawsze, ilekroć zdarzało mi się obok niego przejeżdżać, obiecywałam sobie, że wreszcie kiedyś tam dotrę. 
I tej obietnicy udało mi się dopiero teraz dotrzymać.


Powstanie Warszawskie...

Naprzeciw 50.000 niemieckich żołnierzy, czołgom, samolotom, pociągom pancernym, artylerii, miotaczom min, bombom samobieżnym „Goliat” i dużej ilości broni maszynowej, stanęło:

1.000 karabinów zwykłych
300 pistoletów maszynowych
60 ręcznych karabinów maszynowych
7 ciężkich karabinów maszynowych
35 karabinów przeciwpancernych i Piatów
1.700 pistoletów zwykłych
25.000 granatów
... i bezprzykładna determinacja i odwaga...


Nie złamie wolnych żadna klęska,
Nie strwoży śmiałych krwawy trud -
Pójdziemy razem do zwycięstwa,
Gdy ramię w ramię stanie lud.

Warszawskie dzieci, pójdziemy w bój,
Za każdy kamień Twój, Stolico, damy krew!
Warszawskie dzieci, pójdziemy w bój,
Gdy padnie rozkaz Twój, poniesiem wrogom gniew!



Rzeź Woli dokonała się już w pierwszych dniach powstania i stała się początkiem zaplanowanej systematycznej eksterminacji mieszkańców miasta. W czasie trzech zaledwie dni, od 5 do 7 sierpnia, należący do sił dowodzonych przez gen. Reinefartha, złożony z kryminalistów pułk Oskara Dirlewangera oraz jednostki kolaboranckie wycofane z terenów sowieckich, wśród których największa była brygada Rosyjskiej Narodowej Armii Wyzwoleńczej (RONA), wymordowali prawie 60 tysięcy osób, z czego 45 tysięcy tylko w dniu 5 sierpnia.


Cmentarz...

Cmentarz smutniejszy od innych, bo nie ma na nim świeżych kwiatów 
na wspólnych grobach, a znicze pojawiają się jedynie pod pomnikiem.
Cmentarz Powstańców Warszawy powstał jesienią 1945 roku, dla pochowania wielkiej ilości ciał osób, które zginęły na Woli podczas powstania warszawskiego. Zwłoki ekshumowano z grobów tymczasowych. W 177 mogiłach zbiorowych spoczywa tu około 40 tysięcy osób, a w wielkiej płycie z piaskowca zamknięto 12 ton prochów 50 tysięcy ofiar zamordowanych i spalonych przez Niemców. Prochy te sprowadzono na to miejsce 6 sierpnia 1946 roku w najtragiczniejszym w historii miasta kondukcie pogrzebowym. Otwarte samochody ciężarowe wiozły w nim sto siedemnaście wielkich trumien z prochami ludzi spalonych na ulicach, w bramach i podwórkach Woli, w okolicy Pawiaka i na terenie byłego getta, wreszcie w siedzibie gestapo przy Al. Szucha. 
Proste tablice nagrobkowe stojące na zbiorowych mogiłach, napawają grozą. Można z nich wyczytać zagładę całych rodzin – od starców, przez młodych ludzi na progu dojrzałego życia, po kilkuletnie dzieci. Najmłodsza ofiara „cywilizowanych bestii” miała... 2 dni. Na każdej tablicy kilka lub kilkanaście nazwisk, a obok nich napis „oraz 200...300...600 nieznanych”.
Prawie 100 tysięcy istnień ludzkich, 100 tysięcy brutalnie przerwanych ludzkich losów, zamkniętych na niewielkim spłachetku ziemi tak nasiąkniętej niewinną krwią, że ciężko po niej chodzić. To są ci prawdziwi „wypędzeni”. Ze swojego miejsca, na swojej własnej ziemi.

„Spędziliśmy w walczącym mieście pięć tygodni. Mało to czy dużo? Historię tych pięciu tygodni można zrelacjonować w kilku zdaniach. Ale czas, minuta po minucie, mierzony zwątpieniem, cierpieniem i rozpaczą liczy się inaczej. 
Przekroczyliśmy barykadę na ulicy Pańskiej i dołączyliśmy do pochodu widm. 
Wynurzały się z ocalałych piwnic i sunęły w kierunku Woli. Mieszkańcy Warszawy bladzi, wynędzniali i brudni opuszczali swoje miasto. Wśród nich starcy, dzieci, chorzy, ranni, kaleki. Nie wszyscy mogli iść samodzielnie. Wielu było takich, którzy musieli być przez swoich bliskich podtrzymywani, wleczeni, a nawet niesieni na plecach.
Niemcy w swych lśniących butach czyści i eleganccy przyglądali się temu widowisku i robili zdjęcia”.

/Relacja Haliny Kowalskiej: - „Wypędzeni z Warszawy 1944 - Losy dzieci"/ 


Zamiast pointy...

  Ja wiem, żeś ty dzisiaj nie taka,
  Że krwawe przeżywasz dziś dni,
  Że rozpacz, że ból cię przygniata,
  Że muszę nad tobą zapłakać.
  Lecz taką, jak żyjesz w pamięci
  Przywrócę ofiarą mej krwi.
  I wierz mi, Warszawo, prócz piosnki i łzy
  Jam gotów ci życie poświęcić.


Harmonia barw świata


Podarowałam kiedyś komuś tęczę, bo wydawało mi się, że to najlepsze, co mogę mu dać. 
I ten ktoś został moim najlepszym przyjacielem...


Niebieska... (poniedziałek)
Mam parasolkę w kolorze ciemnego lazuru nieba nad Adriatykiem.
Kiedy ją niosę w poszarzałym deszczowym świecie, to ten skrawek włoskiego nieba cały czas mam nad sobą. Właśnie o tym myślałam, mijając dobrze już rozkwitłe żółte kule krzewów forsycji i rozbieloną drobnymi kwiatami czeremchę, gdy zobaczyłam jakąś włoską knajpkę. Była otoczona niebieskim płotkiem – dokładnie w odcieniu mojej parasolki. Może jej właściciel jest Włochem i pomalował ten płotek kolorem swojej tęsknoty? 


Zielona... (wtorek)
Przecież to mój ulubiony kolor– pocieszam się, zakładając ciepłe wełniane zielone poncho, kupione nie z myślą o czerwcowych chłodach, ale o jesiennych porywach wiatru i zerkając tęsknie na powiewną białą spódnicę obsypaną wzorkiem w bukieciki drobnych wiosennych kwiatków. Wiosna w tym roku przyniosła tylko zieleń, skąpiąc słońca. W taką zimną wiosnę kałuże wydają się być nieprzydatne nawet wróblom, które zamiast szukać w nich ochłody przed słońcem, ostrożnie omijają je z daleka.


Czerwona... (środa)
- Auć!– ściskam mocno palec, z którego wypływa mała kropelka krwi i barwi na czerwono biały skrawek materiału, który haftuję dla mojej babci. Babcia kocha maki, a ja właśnie nauczyłam się haftu krzyżykowego i na dodatek udało mi się zdobyć śliczny „makowy” wzór na serwetkę. Układam ściśle jeden czerwony krzyżyk z muliny obok drugiego, by zakryć szczelnie małą czerwoną plamkę – widoczny dowód mojej nieuwagi. Dziś tylko ja znam powód, dla którego jeden płatek maku na wyhaftowanej serwetce jest troszkę większy od pozostałych.


Żółta... (czwartek)
Otwieram drewnianą szkatułkę i ostrożnie rozwijam bibułkę. Z cichym szelestem wymyka się
z niej zasuszony bukiecik kaczeńców. Mały kruchy dowód świata, który już nie istnieje. 
Stał się odległy, bo nad nim nadbudowały się inne światy, które budzą dziś więcej sentymentalnych wspomnień. Jak co roku z wahaniem zawijam bukiecik z powrotem w bibułkę
i wynoszę do kuchni, by wyrzucić do śmieci. A potem wracam... i chowam go do szkatułki.


Biała... (piątek)
Biały śnieg, mlecznobiała mgła, suknia panny młodej, bita śmietana...
Biel, by pokazać się w pełni, potrzebuje kontrastu w postaci innej barwy.
Śnieg jest najbardziej biały na tle granatowego nieba, kleks bitej śmietany najlepiej wygląda na czerwonym tle truskawek, suknia panny młodej odbija się od tła czarnego garnituru pana młodego. Biel sama narzuca archetypiczne skojarzenia z innymi barwami. Wyjątkiem jest mlecznobiała mgła, która nie potrzebuje tła. Jest równie doskonała, jak barwa aniołów.


Czarna... (sobota)
Czarna barwa dziwnie splata się z białą. Jak wrony udające czarne kleksy na śniegu.
Czasem nie wiadomo co jest pozytywem, a co negatywem. Jak zebra – biała w czarne pasy, czy może raczej czarna w białe? Tak, jak w jednych kulturach czerń jest symbolem żałoby, tak w innych tę rolę pełni biel. Dla tych samych ludzi, dla których czerń jest symbolem żałoby, czarny kot zwiastuje nieszczęście, ale już kominiarz jest symbolem szczęścia, a czarna sutanna oznacza pokorę i wyrzeczenie. W zestawieniu z innymi kolorami, czerń sprawia, że stają się one jaśniejsze. Smolista czerń bez tła kojarzy się jednak najczęściej ze złem, albo przynajmniej z czymś, czego należy unikać: czarnowidztwo, czarna dziura, czarne myśli, czarna owca, czarny charakter, czy... czarna polewka.
Może dlatego, że czerń, to nic innego, jak... całkowity brak światła?
Dlaczego zatem nasz prababcie twierdziły, że prawdziwie elegancka suknia balowa może być jedynie biała albo czarna? I dlaczego czerń stała się kolorem elegancji i luksusu oraz symbolem dobrego smaku?


Tęczowa... (niedziela)
Szyby zamazane deszczem. Krople brudnej wody rozpryskują się na bruku i spływają strużkami w szczeliny pomiędzy kamieniami. Inne znów bębnią w blaszany parapet okienny i kapią z niego na chodnik przed domem. - Ale szaruga– myślę, spoglądając na chmury w kolorze ołowiu, zasnuwające szczelnie niebo. Patrzę smętnie na kroplę osuwającą się leniwie po szybie i nagle w jej przezroczystości dostrzegam błysk jakiejś barwy, a po chwili – cały wachlarz migających barwnych smug.

Cały świat zaklęty w jednej kropli deszczu.


Cud Przyjaźni - przeszłość i przyszłość (cały tydzień)
Podarowałam kiedyś komuś tęczę, bo wydawało mi się, że to najlepsze, co mogę mu dać. 
I ten ktoś został moim najlepszym przyjacielem.
Nasze dni bywały niebieskie, zielone, czerwone, żółte, białe albo czarne. Czasem były też bezbarwne, szare, deszczowe. Ale w każdej kropli deszczu widzieliśmy, dającą nadzieję, odrobinę tęczy. I to ona ocaliła tę przyjaźń. 
Nigdy nie zgubić tęczy...


Wielkie sprzątanie


Panicznie obawiam się wielkiego sprzątania. I to, że za sprzątaniem nie przepadam, wcale nie jest tej obawy głównym powodem. Na początku wszystko idzie w miarę dobrze. Drobiazgi porozrzucane na komodzie i biurku odnajdują swoje miejsce w szufladach, a wilgotna ściereczka sprawia, że z mebli znika warstwa kurzu. Potem jeszcze wjeżdża odkurzacz i można spojrzeć już z zadowoleniem na rezultaty odwalenia sporego kawału dobrej roboty.
Jednak gdzieś w okolicach przecierania mopem połowy kuchennej podłogi pojawia się w głowie myśl: zaraz, zaraz, przecież to miało być wielkie sprzątanie, a nie takie tylko „po łebkach”. Może jednak warto zrobić przy okazji porządki w szafach i komodzie i pozbyć się przynajmniej tych rzeczy, których nie założyłam na siebie przez ostatnie trzy lata. Od razu zrobiłoby się luźniej, a i rzekoma pokaźność odzieżowego dobytku zyskałaby realny wymiar po wyrzuceniu wszystkiego, co za duże, za ciasne, „nie w moim typie” lub kompletnie démodé.

I niestety jest to myśl bardzo niebezpieczna, bo najlepszym sposobem na usuwanie zbędnych rzeczy z szaf jest wyjęcie ich wszystkich i wkładanie z powrotem jedynie tych, które jeszcze się do czegoś nadają. Odzież z półek i wieszaków ląduje zatem w stertach na kanapie, na stole, na krzesłach, na komodzie, na biurku i wszędzie tam, gdzie jeszcze przed chwilą panował z takim trudem osiągnięty porządek. Już pierwszy rzut oka na te sterty jasno dowodzi, że szafy staną się uboższe o co najmniej połowę z tych wyciągniętych z nich rzeczy.
To dobry znak, bo następnym razem sprzątania będzie o wiele mniej – nie mówiąc już o praniu czy prasowaniu. Wizja ta wprowadza człowieka w tak doskonały nastrój, że postanawia zrobić sobie chwilkę odpoczynku w celu nabrania sił przed momentem, w którym przystąpi do podejmowania ważkich życiowych decyzji.

Siedząc już z kawą i papierosem wśród sterty piętrzących się fatałaszków, niemal na pewno wypatrzy się jakiś ciuszek, w którym „tak ładnie wyglądałam na weselu kuzynki – zaraz, zaraz, kiedy to było? w 97? a może w 93?, ależ nie, już pamiętam – w 91. Matko Przenajświętsza! I ja jeszcze trzymam tę sukienkę?!”. To spostrzeżenie utwierdza nas w przekonaniu, że pomysł porządkowania szaf był pomysłem zdecydowanie trafionym i podsuwa kolejną myśl, że może należałoby także przejrzeć skrzyneczki i szkatułki z precjozami, z których część już też na pewno powinno się odłożyć do lamusa. Kilka zdecydowanych kroków w kierunku komody i zawartość skrzyneczek ląduje na kanapie obok sterty spoczywających tam ubrań. A my, sięgając po drugiego papierosa, przebieramy palcami wśród bransoletek, kolczyków i wisiorków. O proszę! Nawet jakieś klipsy się tu zawieruszyły. Jeszcze z czasów studenckich.Potem już nigdy nie zakładałam klipsów, bo drażniły mi nieznośnie uszy. I najpewniej nigdy już nie założę. O! A tutaj te kolczyki w kształcie wielkich kół. Nosiłam je zawsze do takiej trochę cygańskiej z wyglądu spódnicy... Granatowej? Zielonej? Chyba gdzieś powinnam w niej być na zdjęciu.

Oczywiście, by rozwiązać tę palącą wątpliwość, najlepiej jest sięgnąć do swoich zbiorów fotografii. Niestety albumy i pudełka ze zdjęciami nie są już w stanie zmieścić się na jakimkolwiek zawalonym ubraniami meblu, więc lądują na podłodze, a my wraz z nimi.
I teraz jest to już prawdziwa katastrofa, bo nasze sprzątanie ogranicza się do robienia sobie kolejnych kaw/herbat i zapalania kolejnych papierosów. I jeśli nie mamy w perspektywie co najmniej jeszcze dwóch wolnych dni i składanego łóżka polowego, na którym można jakoś przespać najbliższą noc, pozostaje nam jedynie upychanie wszystkiego po szafach w środku nocy z mocnym postanowieniem, że następnym razem co najmniej połowę z tych rzeczy trzeba będzie wreszcie wyrzucić.


Gdzie na mapie świata maleńki znak...

Kto dzieckiem miał nad Wisłą skwer 
Królestwo powiślańskich sfer 
Saneczki na Dynasach 
Swój dąb w bielańskich lasach 
Z ślimaka patrzył w okien blask 
Z Kierbedzia skręcał w Nowy Zajazd 
Choćby był potem królem 
Powróci poprzez świat



Gdzie na mapie świata 
Maleńki znak 
Tam marzenie wraca 
W ojczysty szlak 
Warszawskie słońce tam lśni 
Księżyc warszawski 
Warszawskie snują się mgły 
Nad brzegiem praskim 
Na Kamiennych Schodkach 
Swój znajdziesz ślad...

Lubię Starówkę. Nie - Rynek Starego Miasta, który za bardzo przypomina mi bombonierkę, ale te staromiejskie uliczki o dziwnych nazwach: Kamienne Schodki, Krzywe Koło, Szeroki Dunaj, Zapiecek i nazwach całkiem zwykłych: Mostowa, Brzozowa, Piwna...
Zawsze marzyłam o tym, żeby móc tu kiedyś zamieszkać i... stało się.
Od kilku lat moja codzienna droga do pracy i z pracy do domu wiedzie mnie przez te moje ulubione uliczki. I od czasu, jak tutaj mieszkam, zaczęłam się wiecznie spóźniać.
Ale jak tu zdążyć na czas, gdy po drodze ciągle coś człowieka zatrzymuje?
Najpierw ten mój ulubiony dom tuż przy Barbakanie – jakby żywcem wyjęty ze Średniowiecza. Piękny – z obłupanym miejscami tynkiem i szyldem „Pierogarnia”. Po prostu piękny... Nie da się tak zwyczajnie go minąć. Oglądam go zawsze ze wszystkich stron i nie mogę się napatrzeć.
A potem ten następny – na rogu Rynku Starego Miasta – z oknami w wykuszach...
Zawsze wydaje mi się, że zobaczę w jednym z nich piękną mieszczkę w atłasowej sukni, machająca komuś koronkową chusteczką i ocierająca nią łzy – na pożegnanie, albo może ne powitanie?
Na Rynku zawsze można natknąć się na coś, co przyciąga wzrok – a to popisują się połykacze ognia, a to znów przygrywa cygańska kapela, albo rzewnie zaciąga katarynka poruszana korbką przez odzianego w czarną pelerynę i kapelusz kataryniarza, który przemawia do siedzącej na drążku papugi. Po bliższym przyjrzeniu się, papuga okazuje się być sztuczna, co mnie rozczarowuje za każdym razem, bo pamiętam kataryniarza z dzieciństwa ( ten czy nie ten sam?)
i papugę, która wtedy, moim zdaniem, była jak najprawdziwsza.
U wylotu ulicy Świętojańskiej stoi skrzypek i rzewnie wygrywa „Arię na strunie G”.Dziwny to skrzypek – młody człowiek o pięknej twarzy, odziany w biały garnitur. Obrazek trochę jak nie z tego świata. A gra tak przejmująco, że szukam zarysu anielskich skrzydeł pod tym jego białym garniturem.
No przecież nie sposób nie przystanąć, tym bardziej, że tuż obok można kupić od handlarki obwarzanki albo „pańską skórkę”, a w dni świąteczne także watę cukrową robioną w „maszynie”, która od dziecka budziła mój podziw i pożądanie – jakże pięknie byłoby mieć taką w domu i kręcić sobie watę ilekroć tylko przyjdzie ochota.
Przy placu Zamkowym z kolei jakiś gitarzysta gra melodię, która przypomina mi kołysankę, jaką w dzieciństwie śpiewała mi moja mama. To była bardzo smutna kołysanka, zawsze łzy napływały mi przy niej do oczu, ale uwielbiałam tę melodię i zawsze się jej domagałam na dobranoc. To były słowa jakiegoś wiersza, chyba z książki „O krasnoludkach i sierotce Marysi”. Pamiętam nawet dwie zwrotki:

Za górami za lasami,
za doliną za głęboką,
była sobie mała chatka,
chatka zwana Boże Oko.

Nikt już dzisiaj nie pamięta
kto ja nazwał tak i czemu,
bo był nad nią błękit nieba
oku podobny Bożemu


A potem było coś o sierocie, ale tego już dziś sobie nie przypomnę.
Pewnie mama sama dorobiła do tego jakąś melodię.
I właśnie myślałam, że ją odnalazłam.
Już miałam podejść do grajka i spytać co właściwie gra, gdy nagle uświadomiłam sobie, że to przecież „Wróć do Sorrento” i że ta melodia jest jedynie podobna, ale jednak nie ta sama.


Ale prawdziwie czarodziejskie bywają spacery wieczorne.

Czarodziejskie... bo tutaj naprawdę są miejsca niezwyczajne i o przedziwnym, wręcz nierealnym uroku. Człowiek ma wrażenie jakby trafił w dawno zapomnianą epokę. I to nawet nie tę, która nasuwa się na myśl, gdy widzi się czasem na Rynku ludzi, którzy przebrani w kontusze reklamują Fukiera, ale jeszcze kilka wieków wstecz.
Tylko trzeba wiedzieć gdzie pójść.
Trzeba ominąć te trasy, którymi chodzi największa ilość ludzi.
Trzeba zapuścić się w Kanonię – tam jest taki cudowny placyk, gdzie domki budował chyba jakiś pijany architekt. A potem trzeba pójść w stronę Nowego Miasta wzdłuż Wisły, ulicą Brzozową, a zobaczy się podwórka jak studnie, ukryte tarasy i balkony, tajemniczą kładkę prowadzącą w powietrzu od ulicy ku domowi stojącemu na skarpie wiślanej i domy, które nie mogą nie zachwycić. A potem... trzeba wejść Kamiennymi Schodkami i przejść Krzywym Kołem aż... do tego mojego ulubionego domu przy Barbakanie. I dalej, aż do mojego domu, na którym widnieje tabliczka, która oznacza: „tutaj w czasie Powstania Warszawskiego była barykada”.
Niedawno dostrzegłam pod tą tabliczką młodą kobietę z dwójką kilkuletnich berbeci w chwili, gdy tłumaczyła temu nieco większemu – może 4 czy 5 letniemu, co to słowo oznacza.
Mała dziewczynka spojrzała na mamę i spytała:
- Ty to wszystko wiesz, bo byłaś wtedy tutaj?
- Nie, mnie jeszcze wtedy nie było na świecie – odparła kobieta – Ale gdybym wtedy żyła, to na pewno byłabym tutaj.  
- A ja?– spytało dziecko – Ja też bym tu była?
- Tak – odpowiedziała młoda kobieta poważnie – Ty też byś tu była.

I może właśnie i za to też kocham Warszawę...

Jak każdy, czasem bywam Warszawą zmęczona. Dzieje się tak najczęściej wtedy, gdy muszę spędzić cały dzień na załatwianiu spraw w różnych oddalonych od siebie punktach miasta.
Mam wtedy dosyć i rozumiem tych, którzy wynieśli się na wieś, gdzie czas płynie zupełnie inaczej. Ale potem uświadamiam sobie, że chyba jednak lubię to zawrotne tempo miasta. 
To zupełnie jak z kimś bliskim. Jego przywary czasem wprawiają w irytację, czasem szuka się od niego odpoczynku w jakimś zacisznym kąciku, ale zawsze się wie, że jest do kogo wrócić.
Bo taka jest miłość.


Są takie miejsca... czyli raz jeszcze o powrotach

Są takie miejsca, które na zawsze zostają człowiekowi w pamięci.
Miejsca niespodziewane. Bo dlaczego akurat właśnie te, a nie inne?
Często są całkiem zwyczajne. Wydaje się, nie mają w sobie nic, co warto byłoby zapamiętać. Czasem jednak wystarczy, że zagubiony promień słońca rozbłyśnie na jakimś detalu, wydobywając go z mroku i nagle takie najzwyczajniejsze miejsce zupełnie się zmienia. Zaczyna pulsować dziwną magią. Czasem czyjś uśmiech powoduje, że zwyczajne miejsce nagle staje się miejscem bardzo ważnym. Czasem powodują to jakieś słowa, które równie dobrze można by usłyszeć całkiem gdzie indziej.
Zupełnie jakby w świecie najważniejsze były szczegóły, najmniejsze drobiazgi.
Może zresztą tak właśnie jest... 

Czasem wracam do takich miejsc i szukam tego czaru, który niegdyś nagle w nich odkryłam.
To dziwne, ale takie wrażenie bardzo trudno jest przywołać i poczuć po raz drugi.
To trochę tak, jak z szukaniem w świecie swoich dziecięcych śladów i dziecięcych fascynacji, które – odnalezione – rozczarowują, wydają się jakieś mniejsze niż niegdyś albo mniej kolorowe.
Pamiętam miejsce na skraju parku, tuż przy domu mojej babci. Jako dziecko biegałam tam niemal codziennie, bo było tam jakieś przedziwne gruzowisko, w którym wygrzebywałam różne kamyczki. Do dziś pamiętam ich szarą, w różnych odcieniach, barwę – gładką, albo kropkowaną jaśniejszymi plamkami, poprzecinaną różowymi i czarnymi żyłkami, albo nakrapianą połyskliwymi, srebrnymi i złotymi cętkami. Wracałam z kieszeniami wypchanymi tymi skarbami do granic możliwości. Skarbami, bo w tych kamyczkach widziałam ślady komnat należących do jakiegoś wspaniałego zamku. Babcia kazała mi te skarby zostawiać przed domem, by kamienie „nie przyniosły nieszczęścia domownikom”. Dziś wiem, że najpewniej jakiś zakład kamieniarski uznał skraj miejskiego parku, tuż pod resztkami dawnych obronnych murów, za świetne, dzikie wysypisko zbędnych odpadków. Gruz uprzątnięto już całe lata temu, a mnie do dziś szkoda tego „zburzonego pałacu” i tego miejsca, które straciło całą swoją czarodziejskość. 


W swoim życiu odwiedziłam kilka miejsc, które pamiętałam z dzieciństwa. Moim zdumionym oczom, zamiast wielkich budowli ukazywały się małe domki, zamiast szmaragdowego, tajemniczego jeziora, jakie zapamiętałam – niewielki staw porośnięty rzęsą, zamiast wielkiego, kolorowego okna, w którym prześwitujące słońce zapalało niesamowite barwy – nieduży, zakurzony witrażyk. Po jednych rzeczach nie zostało żadnego śladu, w ich miejsce pojawiały się nowe, które zaburzały ład zapamiętany tak dobrze i niszczyły bezpowrotnie harmonię i magię tych miejsc.
Pisałam tu niegdyś o „swojej” dzikiej jabłonce i świecie oglądanym zza jej liści. Napisałam wtedy: „Swoją dziką jabłonkę postanowiłam odwiedzić dopiero kilka lat później. Po raz pierwszy miałam ją zobaczyć zimą. Ciekawa byłam, jak też wygląda taka przysypana śniegiem. 
Nie było jej na znajomym podwórku. 
Nie chcę tam już więcej wracać. 
Chcę myśleć, że latem tam wciąż jest – taka sama jak dawniej – niezbyt wysoka i krzywa. Taka w sam raz na kilka zadrapań i siniaków”.



Lepiej nie szukać. Lepiej nie porównywać. Niech te rzeczy i miejsca zostaną w pamięci takimi, jakimi kiedyś je widzieliśmy. Są zbyt piękne, by mogły się tak po prostu powtarzać, kiedy tylko się tego zapragnie. Wiemy to, a jednak uparcie próbujemy wracać...


Czemu wracam na tę ulicę?
Co mnie tutaj ciągnie?
Babci Anny wino porzeczkowe
dawno już zwietrzało
i mało dziś klarowne
Zegarmistrz Tymoteusz
przeniósł się o dwie ulice dalej
bo bzy - gdy szalały -
przeszkadzały mu
w naprawie zegarków
Nawet ciotka Wiesia

która mogłaby być
patronką ulicy Ogrodowej
w świat ruszyła
gdyż przyśnił się jej
mężczyzna
w czapce kolejowej

Czemu więc wracam na tę ulicę?
Co mnie tutaj ciągnie?
Może ten pokój z balkonem
i zielonym oknem?
Może skusiły mnie dziś

wszystkie kwiaty ulicy Ogrodowej
które na balkon przychodziły
na wiosenną spowiedź


/Adam Ziemianin/

Powroty


Najbardziej lubię powroty do czasów dzieciństwa. Nie dlatego, abym ponownie chciała stać się dzieckiem. Co to, to nie. Lecz wracając w taki sposób, postrzegam ten dawny świat trochę inaczej niż wtedy i chyba właśnie dlatego jest taki piękny, że jest niepełny. To taki kolorowy pałac z bibułki, posklejany z pojedynczych fragmentów – wspomnienia jakiegoś obrazu, jakiejś sytuacji, pojedynczych smaków czy zapachów. Dmuchnąć nieostrożnie... i natychmiast się rozleci. Czytając w dzieciństwie książki - oczywiście jak wszyscy – osadzałam ich treść w znanych sobie realiach i owijałam je w fantazję. Dziś to cudowne wspomnienia, bo już nie do końca wiem, co w tych zachowanych w pamięci „bibułkowych pałacach” było prawdziwe, a co jedynie „wyobrażone”.
Smutny Książę z Królestwa Baśni zawsze już będzie mi się kojarzył ze świątecznym zapachem pierników i smakiem przypraw korzennych i miodu.
Wyobrażam sobie ten smak, ale... chyba jednak go kiedyś wymyśliłam, bo nigdy nie udało mi się trafić na tak złociste, tak pachnące i tak miodowe pierniczki. Szukam ich jednak przez całe życie. I każda kolejna paczuszka, to wciąż jeszcze nie to... Smaczne, ale jedynie wzmagają tęsknotę za tym dziecięcym wyobrażeniem. Dziś słuchałam starych piosenek i widziałam siebie w postaci niewielkiego kajtka pomagającego mojej mamie w sprzątaniu. Skąd to skojarzenie? Bo mama zawsze włączała przy sprzątaniu te stare czarne płyty i śpiewała. Zawsze śpiewała sprzątając. A ja razem z nią. Dziś ja również zawsze śpiewam, gdy sprzątam. Jest nawet jeszcze gorzej, bo próbuję także tańczyć. 
Ze ścierką, ze szczotką... no, po prostu nogi mi same podrygują. Mniejsza o zabawny widok, ale zdarza mi się narobić przy tym szkód, gdy zapomnę na chwilę, że kij od szczotki zdecydowanie nie jest księciem z bajki o śpiącej królewnie... „znam ze snu usta twoje i oczy twoje znam...tra la la...”... i bach! już leży coś na podłodze – dobrze jeśli nie tłukliwe.
Że tańczę przy prasowaniu, to już coś w rodzaju zboczenia – tym bardziej, że nie mija, mimo bardzo skutecznego zrzucenia na podłogę czwartego już czy piątego żelazka.
Żelazko w moim domu to zdecydowanie bardzo deficytowy towar :)
No, ostatnio może trochę – jak to napisać? – „wystateczniałam” (?) Stało się to po moim tańcu z frytkownicą, którą w takim pląsie usiłowałam umieścić wysoko na kredensie kuchennym i oczywiście spadła mi na przy tym na podłogę. Rodzina... chyba mam naprawdę bardzo wyrozumiałą rodzinę. Nic ich już nie dziwi. Po tej frytkownicy Panna C. tylko spytała: tańczyłaś czy to tak jakoś całkiem normalnie spadło?


Ten tekst napisałam jakieś trzy lata temu. Dziś znalazłam go w komputerze i uświadomiłam sobie, że od tamtego czasu wiele się zmieniło. Można powiedzieć, że stan zdrowia zmusił mnie do całkowitego „wystatecznienia”. Jeśli tańczę przy prasowaniu, to już tylko w myślach. Może to i dobrze, bo od tych kilku lat ciągle służy mi to samo żelazko. Ale do wrażeń z dzieciństwa wracam może nawet częściej niż kiedyś. 
Coraz wyraźniej też przypominają mi się dawno zapomniane smaki, zapachy i pojedyncze obrazki z przeszłości. I nadal poszukuję idealnego smaku pierniczków... nawet nie wiedząc czy naprawdę chciałabym go wreszcie odnaleźć.


Z aniołami w tle

Droga powrotna z moich ostatnich wojaży doprowadziła mnie prosto do drzwi Saloniku Kameralnego, utwierdzając mnie w głębokim przekonaniu, że powroty są jedną z najlepszych rzeczy, jakie człowiekowi w życiu zdarzyć się mogą.
Jeden rzut oka starczył, by zrozumieć, że Salonik został już urządzony tak, by każdy mógł sobie znaleźć w nim swoje ulubione miejsce. I ja też poczułam się w jego wnętrzu bardzo swojsko. Może dzięki tym niewielkim portrecikom moich ciotek poustawianym niczym bibeloty wśród książek i różnych pamiątek?

Postanowiłam i ja coś ze sobą przytargać. W pierwszej chwili mój wybór padł na bogato rzeźbiony stolik z czarnego hebanu, z niewielkim blatem z różowego marmuru. Stolik jest wysoki i smukły, a jego blat tak niewielki, że może pomieścić zaledwie lampę lub dwie porcelanowe filiżanki, cukierniczkę i do tego mlecznik albo talerzyk z konfiturami z jeżyn. Jednym słowem, sprzęt, który może być przydatny jedynie dla dwóch na tyle zaprzyjaźnionych ze sobą osób, że nie przeszkadza im taka bliskość - niemal głowa w głowę. Może wymyślił go jakiś zakochany snycerz? Więc może jednak stolik nie. Zostawmy go dla zakochanych…

Przyniosłam ze sobą… anioły. Anioły, których anielskość jest kwestią co najmniej problematyczną.
Pierwszy wizerunek anioła, to osadzony w zdobionej, grubej, złotej ramie, dużych rozmiarów portret młodziutkiej dziewczyny, której delikatną twarzyczkę otacza burza ciemnych loków wymykających się spod próbującego je ujarzmić czepeczka z organdyny, ozdobionego misterną koronką. Taka sama koronka okrywa jej dekolt i ramiona. Jest w tej twarzy coś, co przyciąga wzrok. Jakiś wyraz dobroci i słodkiej niewinności. I ta przedziwna przejrzysta lekkość… Ma się nieprzeparte wrażenie, że dziewczyna, gdyby nie ta ciężka, złota rama, uleciałaby z obrazu niczym motyl – prosto ku słońcu. Nikt nie wie skąd wziął się ten obraz w naszej rodzinie. Wszystkie żyjące osoby widziały go na ścianie swojego domu już w najwcześniejszym dzieciństwie. Skąd przywędrował? Jaka jest jego historia? Dziś już nie sposób się tego dowiedzieć. Nikt także nie wiedział, kogo ten obraz przedstawia, więc jako dziecko wymyśliłam sobie, że jest to moja praprababcia w czasach, gdy była jeszcze młodziutką dziewczyną. A ponieważ od rodziny nie potrafiłam się o tej osobie dowiedzieć niczego, wymyślałam na jej temat różne niestworzone historie, podejrzewając istnienie jakiejś wyjątkowo dramatycznej, a może nawet wstydliwej rodzinnej historii. Nie wiem jak to się stało, ale przez lata całe ta „praprababcia” o twarzy anioła była moją najlepszą powiernicą. Wypłakiwałam się jej z różnych dziecięcych nieszczęść i zawsze miałam wrażenie, że pocieszająco kiwa do mnie głowa, jakby chciała powiedzieć: ”cóż, moja droga, takie właśnie jest życie” i że uśmiecha się do mnie jeszcze słodziej.
Kilka lat temu zdarzyło się coś, co zdarzać się nigdy nie powinno – konfrontacja dziecięcych wyobrażeń z rzeczywistością. Natrafiłam gdzieś przypadkiem w sieci na ten obraz. Z opisu wynikało, że moja „praprababcia” jest kopią obrazu przedstawiającego słynną paryską… kurtyzanę. Obraz więc na pewno anioła nie przedstawia, a jednak nieodparcie takie „anielskie” skojarzenia nasuwa. Może zresztą to tylko ja jedna ulegam takiemu złudzeniu?

Drugi anielski portret to zdjęcie – fotografia dużego formatu, jaka stała się moją własnością po rozebraniu pewnej wystawy. Zdjęcie zostało nadesłane na konkurs. Nie zdobyło żadnej nagrody, ale mnie od razu się spodobało. Po prostu nie mogłam się z nim rozstać. Dzisiaj wisi nad moim łóżkiem i codziennie zasypiam z jego widokiem pod powiekami. Na fotografii są dwa anioły, a raczej trzeba by powiedzieć – dwóch aniołów. Bo są to na czarno ubrani panowie w melonikach, którym spod ubrań wymykają się białe, puszyste pióra. Siedzą sobie na walizce postawionej na jednej z warszawskich ulic, w samym centrum miasta, a mimo nich przechodzą tłumy śpieszących się ludzi. Tylko w tym jednym miejscu, gdzie stoi oblepiona plakietkami podróżnymi walizka, czas płynie inaczej – wolniej. O! Jeden z aniołów schylił się właśnie powoli, by poprawić rozwiązującą się sznurówkę buta. A tłum pędzi… Jest w tym czarno-białym obrazku jakiś przedziwny spokój, mimo tego pędu.

Siadam. Nalewam sobie herbatę do filiżanki z, zostawionego tu dla gości przez Panią Łyżeczkę, dzbanka i zasiadam na kanapie. Z aniołami w tle…