niedziela, 27 września 2009

Portret rodzinny. Babcia.




Odkąd sięgnę pamięcią, babcia zawsze wyglądała tak samo – włosy spięte w kok i druciane okularki na nosie. Nawet ubrania przez te wszystkie lata nosiła podobne – zamaszysta spódnica, jakaś bluzeczka i narzucony na wierzch, rozpinany sweterek. Przez większą cześć dnia chodziła dodatkowo przepasana fartuchem z wielką kieszenią, w której zawsze można było znaleźć owocowe cukierki w kolorowych papierkach. Dziś – jak przez mgłę – przypominam sobie, że jedyne, co się zmieniało, to przybywające w jej niegdyś kruczoczarnych włosach, siwe pasma.
Ale i ich kiedyś wreszcie przestało przybywać, gdy stała się już srebrzysta, jak gołąbek. Dziwnie dobrze pamiętam jej drobne, ale zręczne i silne palce. Bielały od ucisku, gdy zawzięcie ucierała mak w starej makutrze, tańczyły zgrabnie, gdy igłą i kolorową muliną wyczarowywały obrazki na serwetkach i leniwie przesuwały się po paciorkach różańca, od czasu do czasu zatrzymując się w zadumie.  

Babcinym królestwem była kuchnia. Tutaj nikt nawet nie próbował jej się sprzeciwić. Ciotki posłusznie wykonywały kuchenne polecenia, ale to babcia ostatecznie rozstrzygała o smaku potrawy. Nic dziwnego. Nikt tak jak ona nie potrafił ulepić cepelinów, by nie rozpadły się w gotowaniu, nikt nie wyważył tak idealnie proporcji majeranku i czosnku w kołdunach, nikt nie umiał tak cienko pokroić domowego makaronu do rosołu, nikt nie wiedział jaką ilość właściwie oznacza ta magiczna „szczypta mięty” dodana do nadzienia ruskich pierogów, by miały one ten nieziemski smak i niczyje pierogi nie były tak pękate i tak pięknie wykończone zgrabną falbanką z ciasta. Babcia była też kimś, kto o świecie wie niemal wszystko. Nie rozprawiała o polityce, jak ojciec i wujkowie, nie ingerowała w paplaninę mamy i ciotek – o ciuchach i kosmetykach, o znajomych i o własnych mężach. Za to wiedziała, że na stłuczenie należy przyłożyć liść babki, albo zgnieciony liść kapusty, a miejsce po ukąszeniu owada przetrzeć przekrojonym korzeniem pietruszki. Kaszel leczyła syropem z cebuli i czosnku, a inne dziecięce nieszczęścia - wzięciem na kolana, wytarciem chlipiącego noska rąbkiem fartucha i powiedzeniem: „nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło”, popartego cukierkiem owocowym. Rodzice próbowali uczyć przedzierania się przez gąszcz życia w taki sposób, by osiągnąć to, co możliwe do osiągnięcia. Babcia przestrzegała: „postępuj tak, by nikt przez ciebie nie płakał”. Szkoła uczyła samodzielności, ale i wprowadzała w świat marksistowskich prawd w rodzaju tej, że „byt określa świadomość”. Babcia tłumaczyła, że „liczy się nie mieć, ale być”. Rówieśnicy próbowali dowieść, że szacunek w grupie zdobywa się siłą i podstępem. Babcia twierdziła, że to, co wartościowe, można osiągnąć jedynie dobrocią i miłością. Mówiła: „po dobremu i sercem”. Przy babci chciało się być kimś lepszym, niż się naprawdę było.

Babcia zawsze miała coś do roboty. To były rzadkie momenty, gdy siadała w bujanym fotelu, przesuwała w palcach różaniec i zamyślała się. Nie wiem kiedy spała, bo rano zawsze pierwsza była na nogach, a w nocy długo w jej pokoju paliła się lampka nocna. Czytała. Uwielbiała książki historyczne i o minionych wiekach opowiadała tak, jakby mówiła o własnym życiu. Dlatego gdy opowiadała mi o odwrocie Napoleona spod Moskwy, byłam pewna, że widziała to cofające się wojsko na własne oczy. Dopiero całe lata później zrozumiałam, że to przecież nie było możliwe. Gdy pewnego pogodnego wrześniowego wczesnego popołudnia jedna z ciotek zobaczyła babcię siedzącą na bujanym fotelu przysuniętym do otwartego okna, natychmiast zrozumiała, że musiało się stać coś niezwykłego. O tej porze babcia zawsze krzątała się po kuchni. Teraz spała w fotelu. Spała, uśmiechając się. Nie wiadomo do kogo. Może do tego ciepłego wiatru, który pieszczotliwie odgarniał jej z czoła kosmyk siwych włosów? Ale przecież ona już tego wiatrowego dotyku nie czuła.

Brak komentarzy: