poniedziałek, 3 marca 2008

Magia wspomnień zaklęta w światło...

Mam kilka całkiem własnych, zaklętych kręgów światła.

Pierwszy... to ciepły, złocisty krąg, jaki dawała stara lampa w domu, którego już nie ma. Stała przy obszernym fotelu, na którym lubiłam siadać z podkurczonymi nogami, owinięta kocem i z książką. Bardzo często tą książką były moje ulubione bajki z dzieciństwa. Ten krąg pozwalał mi zapomnieć o całym świecie, który kręcił się wokół mnie ze swoimi radościami i problemami, ale do mnie dochodziły zeń tylko jakieś odległe odgłosy. Ja wchodziłam w świat, gdzie na powrót stawałam się małym dzieckiem. Moja rodzina wiedziała wtedy, że nie istnieję. Nie warto było do mnie mówić, bo albo wcale nie słyszałam, albo patrzyłam nieprzytomnym wzrokiem i odpowiadałam coś od rzeczy :) Nawet pies to rozumiał. Kładł się przy mnie na podłodze, albo siedział, układając mi głowę na kolanach i patrząc na mnie swoimi brązowymi oczyma. Potem ten psi łeb robił się coraz cięższy i cięższy... A ja w tym świetle i cieple
witałam się ze Znajduszkiem, smutnym Księciem, Panią z czerwoną parasolką i panem Polikarpem z nieodłącznym fularem w tylnej kieszeni surduta...

Drugi krąg światła łączył się z Bożym Narodzeniem. Małe, kolorowe, choinkowe lampki wieszałam nie tylko na choince, ale i na girlandach nad drzwiami i na girlandzie oplatającej ciężki marmurowy żyrandol z „łapami” z brązu, który na łańcuchach wisiał nad naszym stołem. Aż do zdjęcia tych ozdób opuszczałam sypialnię i spałam na kanapie w tym pokoju :) Uwielbiałam zasypiać w świetle tych kolorowych maleńkich lampioników. Przychodziły wtedy do mnie najpiękniejsze, kolorowe sny. I to dziwactwo rodzina także przyjmowała ze stoickim spokojem :)

Trzeci... odblask lampki nocnej na spokojnych twarzyczkach moich dzieci. Chorowały wtedy obie na wirusowe zapalenie płuc. Okropnie długo. To była pierwsza spokojna noc...

Czwarty... to taki nieduży promień słońca, który nagle wypadł spomiędzy drzew i prześwitywał przez włosy kogoś bardzo kochanego. To dziwne jak dokładnie zapadł mi w pamięć kolor tych włosów poplątanych ze słonecznym światłem...

Piąty... niewielki krąg światła rzucany przez wiszącą nad głowami lampkę, w zatłoczonej i gwarnej knajpce. Krąg, który zamknął swoją przestrzenią tylko dwie zbliżone do siebie twarze. Nie było wtedy nikogo i niczego innego w tej knajpce...

Szósty... otwierający się nad horyzontem krąg nowego dnia, jakie daje wschodzące na różowo słońce, rozpraszane przez opary unoszące się nad nieruchomą taflą jeziora. Powoli wydobywane z mroku zarysy drzew. Przenikliwy chłód ciągnący od wody i senność powiek wyrwanych ze snu tylko po to, by zobaczyć to wschodzące słońce we dwoje...

Siódmy... rozświetlone pasma spadających gwiazd. Chwilowe mosty łączące niebo z taflą wody. Za krótkie, by zdążyły się po nich wznieść wszystkie wypowiadane życzenia. Może niektóre z nich zdążyły...

Ósmy... niewidzialny krąg światła, bo widział go tylko on. Na moich włosach. Powiedział: masz włosy całe ze złota, a ja, spoglądając w jego oczy, zrozumiałam, że mówi prawdę...

Dziewiąty... złośliwy krąg, bo oświetlał moje skręcone w pierścionki na deszczu włosy. Wiedziałam, że muszę wyglądać okropnie, ale oczy mojego ukochanego chłopaka mówiły mi co innego. Wtedy zrozumiałam, że kompletnie nie ma gustu... :)

Dziesiąty... trochę kiczowaty krąg światła rzucany przez różowy abażur małej lampki na kraciasty koc przykrywający kaleką, pozbawioną nóg, starą kanapę, z której została tylko tapicerowana góra. Była dosyć niewygodna, ale i tak było to najlepsze miejsce do siedzenia w wynajmowanym pokoju, który musiał zastąpić prawdziwe, własne mieszkanie. Można było zamknąć się w tym kręgu przed całą resztą świata, a kicz zamieniał się w czarodziejską poświatę...

Jedenasty... przestrzeń pomiędzy szafą na książki, niziutką szafką, na której stoi rozświetlona choinka, a ścianą z uczepionym do niej, dodatkowym sznurem lampek. Przestrzeń z zamkniętym w niej, drżącym kręgiem światła rzucanym przez migające kolorowe punkciki lampek. Przestrzeń zarazem moja i nie moja.
A może jednak moja... bo dająca nadzieję na nowy początek?...

Dwunasty... dopiero na niego czekam. Pojawi się kiedyś. Jak zawsze niespodziewanie i zupełnie nie wiadomo gdzie. Ale na pewno się pojawi... :)

wtorek, 26 lutego 2008

Pałac na strychu



Miałam kilka lat i mieszkałam wtedy w Sopocie. To była stara willa wciśnięta w zieleń rozłożystych drzew rosnących ciasno w wąskiej uliczce, niedaleko od głównej arterii miasta – dziś promenady im. Bohaterów Monte Cassino, zwanej pieszczotliwie przez mieszkańców Monciakiem.
Niewiele pamiętam z tamtych lat prócz tego, że nie mieszkały w tym domu żadne dzieci, a mnie dla rozrywki zabierano na spacery na Dziurawe Deski i na jakiś plac zabaw, gdzie mogłam pobawić się z rówieśnikami. Lubiłam te wycieczki, bo drodze można było po raz kolejny nieodmiennie zachwycić się Kolorową Wodą. Dziurawe Deski, to było moje własne, opisowe określenie na sopockie molo. Oczywiście deski nie były dziurawe, ale ułożone w taki sposób, że między nimi pozostawały szersze lub węższe szczeliny, przez które prześwitywała woda. Bałam się tej wody, bo jeśli nawet morze widziane z plaży było błękitne i spokojne, to woda oglądana przez te szczeliny wyglądała groźnie – była ciemna, falowała i marszczyła się, jakby tylko czyhała na połknięcie takiego niedużego stworzonka, jak ja. Szłam więc pełna niepokoju czy te deski się pode mną nagle nie załamią i starałam się nie patrzeć pod nogi.
To był główny powód, dla którego moje kolana były wiecznie oklejone plastrami :) Chyba jednak potrzebowałam tego łyku adrenaliny, bo wycieczki na molo były moimi ulubionymi. Kolorowa Woda była po prostu fontanną podświetloną barwnymi reflektorami. Najpiękniej wyglądała oczywiście wieczorem. W dzień niczym bowiem nie różniła się od innych, zwyczajnych fontann. Rzadko miałam okazję widzieć ją w wieczornej, pełnej krasie. Może dlatego myślałam, że woda w niej jest zaczarowana i czasami zaczyna być kolorowa z jakieś tajemniczej przyczyny. Vis a vis fontanny, do kamienicy przytulała się jednym bokiem przybudówka - niewielka lodziarnia nazywana przeze mnie Zieloną Budką z racji koloru jej drewnianych ścian. Sprzedawano w niej najlepsze na świecie lody cytrynowe. Niewątpliwie poza cytrynowymi były i inne, ale dla mnie te inne nie istniały.

Stara willa podzielona została po wojnie na kilka odrębnych mieszkań (3 albo 4, o ile dobrze pamiętam). My mieszkaliśmy na pierwszym piętrze. Wyżej prowadziły drewniane schody, na których końcu znajdowały się odrapane drzwi. Za nimi był
praktycznie nie używany, straszliwie zagracony strych, o czym na początku nie wiedziałam. Nikt tam nie chodził, bo i nie było po co. Bardzo często wpatrywałam się w te drzwi, siedząc w moim ulubionym miejscu na półpiętrze klatki schodowej. Dlaczego właśnie tam? Bo było tam okrągłe okienko, przez które świat wyglądał jakoś inaczej niż widziany przez zwykłe, prostokątne okna. Wpatrywałam się w drzwi, ale za nic w świecie nie spróbowałabym ich otworzyć. Od niedawna znałam baśnie braci Grimm, a wśród nich baśń o Sinobrodym, który jako żywo mógłby być pierwowzorem seryjnego mordercy. Zabijał swoje kolejne żony za to, że otwierały mimo zakazu tajemne drzwi, za którymi w niszach stały zwłoki wszystkich jego poprzednich nieposłusznych małżonek i w ten sposób koszmarna „kolekcja” ciągle się powiększała.
Byłam niemal pewna, że owe drzwi u szczytu schodów kryją podobną, straszliwą tajemnicę. Wreszcie jednak ta tajemnica stanęła przede mną otworem, a wydarzenie to przeniosło mnie do zupełnie nowego dla mnie świata. Powód był banalny – niepotrzebna już nikomu etażerka, której „żal wyrzucić, bo może się jeszcze kiedyś przyda”. Ku mojemu zdziwieniu, mama udała się z tą etażerką prosto do tajemniczych drzwi, które nawet nie były zamknięte na klucz, a ja, trzymając się kurczowo jej sukienki, ostrożnie próbowałam rozejrzeć się po ciemnym pomieszczeniu.
Było w nim tylko jedno okienko, bliźniaczo podobne do tego z półpiętra.
Mój wzrok powoli przystosowywał się do niewielkiej ilości światła, jaka przesączała się przez brudną, zasłoniętą pajęczynami jak firanką, szybę i zaczynał rozpoznawać kolejne przedmioty. Dostrzegłam stary kuchenny kredens, który pod grubą warstwą kurzu był chyba biały i tuż obok niego toaletkę z pękniętym na pół lustrem, a pod przeciwległą ścianą stojący ukośnie, z racji swego kulawego na jedną nogę kalectwa, fotel. Poza tym mnóstwo było tam innych, nie zidentyfikowanych przeze mnie przedmiotów. Tyle udało mi się spostrzec za pierwszym razem. Potem wracałam na ten strych coraz częściej, codziennie odkrywając na nim coś nowego.
Czułam się jak prawdziwy poszukiwacz skarbów, którego łupem stały się kolejno drewniane, bogato rzeźbione szachy w dziwnym, skórzanym, czarnym pudełku w białe kropki, lampa naftowa na podstawce z brązu, szlifowana szklana szkatułka na sypki puder i dziwne drewniane urządzenie z kółkiem, którego nazwy dowiedziałam się dużo później – kołowrotek. Gdybym to wiedziała już wtedy, pewnie koniecznie chciałabym ukłuć się wrzecionem, by zamienić się w Śpiącą Królewnę :)
Odkryłam też wielki kufer podróżny z metalowymi okuciami, zapinany na dwa skórzane pasy. Pomagał nam potem w kolejnych przeprowadzkach, a potem znów lądował na strychach. Dopiero w moim własnym domu awansował do roli mebla pokojowego.

Strych z okrągłym okienkiem stał się szybko moim pałacem. Znosiłam tam wszystkie swoje największe skarby i starannie układałam je w szufladkach starej toaletki. W krótkim czasie zapełniły się muszelkami i kolorowymi kamykami, których nie pozwalano mi przynosić do domu, bo ponoć zwiastowały „kamienny”, czyli trudny los. Dołączyły do nich znajdowane na plaży brązowe szkiełka, tak doskonale oszlifowane przez piasek i morską wodę, że podtrzymywały moją niezłomną wiarę w ich „bursztynowość”.
Moje nowe Królestwo udało mi się zachować w zupełnej tajemnicy.
Byłam w nim jak mała samotna królewna na Szklanej Górze.

Potem widziałam w swoim życiu jeszcze wiele strychów, ale żaden z nich nie przypominał już pała
cu.


Chodź, wybierzemy się na strych oboje,
W starą dżunglę nad naszym pokojem,
Gdzie nietoperz zwisa
Soplem z pluszu...

Strych: misterium.
Głucha podświadomość
Gwarnych ludźmi roztargnionych domów,
Środek między: "émouvant" i "louche"...

Sznury, na nich zwieszone upiory,
Duszne tchnieniem krochmalu i pary,
Wejściem naszym
jakby zaskoczone...

Na podłodze twardy, gorzko-słodki
Pokład z jabłek wiezie nas jak wrotki
Po raz pierwszy w życiu
Przymierzone.

Drzemią kufry, które czas wysuszył,
Ziewa pudło pełne kapeluszy,
Z czasów, kiedy najdroższy był
Herse...

Trocinowy malarski manekin
Skrzypi, wzdycha z goryczą kaleki,
Żyje jeszcze,
Bo mysz ma za serce [...]

piątek, 25 stycznia 2008

Polski fortepian

Od lat, w rocznice kolejnych zrywów wolnościowych pojawia się wciąż ta sama dyskusja pomiędzy zwolennikami chłodnej kalkulacji zysków i strat, dla których każde nieudane powstanie jest symbolem co najmniej głupoty, a czasem wręcz „zbrodni na narodzie”, a tymi, którzy czują wewnętrzną potrzebę uszanowania pamięci tych, którzy walczyli o wolność.

Ci pierwsi, na ogół podkreślają, że szeregowym powstańcom oddają hołd, a jedynie dowódców oskarżają o głupotę i nieodpowiedzialność. Przyznaję, że nie bardzo rozumiem konieczność takiego rozróżnienia. Wszak decyzje o powstaniach zapadały nie, jak to pisze Łukasz Warzecha w swoim blogu na Salonie24 - bezrefleksyjnie i beż żadnej kalkulacji, ale właśnie skutkiem kalkulacji NIE TYLKO okoliczności zewnętrznych lecz także świadomości i nastawienia przyszłych powstańców oraz nastrojów społecznych. Żeby nie być gołosłownym, przyjrzyjmy się skrótowo okolicznościom wybuchu kolejnych powstań.


Już I rozbiór Rzeczpospolitej, w XVIII w., dawał jasność, że państwa ościenne będą dążyć do całkowitej likwidacji naszego państwa. Początkowe przygnębienie zamieniło się wkrótce w chęć podjęcia walki w imię odzyskania niepodległości. Dążenia te były powszechne i pojawiły się jednocześnie w różnych stronach Polski – od Warszawy, przez Kraków, po Wilno i aż po polską emigrację. Myśli o powstaniu nasiliły się w rok później, po II rozbiorze, kiedy to rosyjski okupant postanowił zredukować wojsko polskie do liczby 15 tys. żołnierzy, podczas gdy liczebność armii rosyjskiej okupującej terytorium Polski sięgała 40 tys. Prawdopodobnie była to prowokacja, która miała dać asumpt do całkowitego spacyfikowania buntujących się Polaków. Prowokacja udana – bo rezultatem była Insurekcja Kościuszkowska.
I rzecz dziwna – to powstanie nie miało żadnych szans zwycięstwa, po nim dokonał się ostateczny podział Rzeczpospolitej, a jednak nikt nie kwestionuje jego moralnego znaczenia dla narodu, zdając sobie sprawę z roli, jaki odegrało dla zespolenia narodu i ochronienia jego tożsamości w obliczu kompletnej obojętności Europy wobec tragedii narodu polskiego.

Później nastąpiły próby odzyskania wolności poprzez związanie się z Napoleonem Bonaparte. Jego wyprawa na Rosję zakończyła się klęską i zniweczeniem nadziei na odzyskanie naszych ziem. A jednak znów nikt nie mówi o braku refleksji i głupocie.

Piętnaście lat później wybuchło Powstanie Listopadowe, do którego przyczyniła się dodatkowo polityka cara Aleksandra i jego następcy, Mikołaja, nagminnie łamiących postanowienia konstytucji. Okazało się m.in., ze tzw. „legalna opozycja” w osobach posłów na Sejm, która posługiwała się metodami zgodnymi z obowiązującym prawem, nie przyniosła żadnego skutku, bowiem Aleksander I już w 1820 roku polecił nie zwoływać Sejmu, który okazał się za bardzo niezależny. Obrady przywrócono dopiero w 1825 roku, jednak wówczas nie wpuszczono na salę posłów opozycji i utajniano obrady.

Daję to pod rozwagę tym, którzy „głupocie” zrywów powstańczych przeciwstawiają „mądrość” i „chłodną kalkulację”.

Powstanie Listopadowe zresztą było wyjątkowo dobrze „wykalkulowane” i przygotowane. Mieliśmy własny rząd oraz regularne, uzbrojone i doskonale wyćwiczone wojsko, a do walki zgłaszali się ochotnicy nie tylko z zaboru rosyjskiego, ale także przedzierali się z obu pozostałych.
Mimo to, skończyło się ono klęską. Nie pomógł zapał ludności ani męstwo i bohaterstwo wojska. Nie pomogły też sensowne kalkulacje.

Wiosna Ludów, podczas której Polacy znów włączyli się do walki o swoją niepodległość, także nie przyniosła nam żadnych wymiernych efektów – ani piędzi ziemi więcej, a jedynie na dziesięć kolejnych lat rozpętała w zaborach jeszcze surowsze antypolskie represje. Jednak sprawiła, że w Europie przypomniano sobie o Polsce i znów zaczęto mówić o jej niepodległości. Zatem czym był powodowany udział Polaków w Wiośnie Ludów? Głupotą? Bezrefleksyjnością? Chłodną kalkulacją? Jaki był wynik zysków i strat?

Minęło kolejnych 15 lat zanim wybuchło następne powstanie – to, które najchętniej uznaje się (obok Powstania Warszawskiego) za szaleństwo, głupotę i zbrodnię przeciwko narodowi - Powstanie Styczniowe.
Bo – podobno – źle skalkulowane. Przyjrzyjmy się jednak dokładniej okolicznościom, które mu towarzyszyły. Przede wszystkim przegrana Rosji w wojnie krymskiej wydawała się świadczyć o jej chwilowej słabości. Wprowadzenie zaś przez cara Aleksandra II pewnych reform ustrojowych zdawało się tę jej słabość potwierdzać. Taka przynajmniej nadzieja zaświtała w głowach zniewolonych. Śmierć Mikołaja I, pogromcy Powstania Listopadowego, była czynnikiem emocjonalnym, który tę nadzieję dodatkowo podtrzymywał. Od kilku lat istniały już organizacje spiskowe. Wiele z nich prowadziło tajne szkolenia wojskowe dla młodzieży. W społeczeństwie narastały nastroje patriotyczne i wolnościowe. W latach 1860-1861 spontanicznie rodziły się wielkie manifestacje uliczne. Car był zdecydowany na zbombardowanie Warszawy z Cytadeli, gdyby nie udało się rozpędzić manifestacji przy pomocy rosyjskiego wojska. Pierwsze ofiary padły na Krakowskim Przedmieściu w lutym 1861 roku, gdy wojsko zaczęło strzelać do manifestantów. Ich pogrzeb przekształcił się w kolejną manifestację, a demonstracje i nabożeństwa żałobne poświęcone ich pamięci były organizowane w innych regionach. Aleksander II poczynił zatem pewne ustępstwa, co z jednej strony zostało odczytane jako jego słabość, z drugiej zaś ocenione jako posunięcia li tylko taktyczne, służące wyłącznie odsunięciu na jakiś czas groźby powstania.
Ocena była słuszna skoro już w kwietniu wojsko carskie ostrzelało bezbronnych ludzi, zabijając 100 osób i raniąc kilkaset. Wzmogły się także represje i aresztowano nawet za noszenie stroju narodowego lub śpiewanie pieśni patriotycznych. W przeddzień rocznicy śmierci Tadeusza Kościuszki rosyjski namiestnik gen. Karol hr. Lambert wprowadził stan wojenny, co zresztą nie powstrzymało warszawiaków przed manifestacją. Oczywiście została ona rozbita, a wojsko rosyjskie nie zawahało się przed wywlekaniem ludzi z kościołów.

Być może to właśnie naruszenie sfery sacrum spowodowało, że dla powstańca styczniowego patriotyzm splótł się z katolicyzmem do tego stopnia, że sam niemal stał się religią (na marginesie – być może właśnie ten atrybut powstania styczniowego jest jednym z istotnych powodów jego totalnej krytyki).

Warto zwrócić uwagę, iż mimo tych okoliczności, powstanie nie wybuchło natychmiast, ale planowano je na wiosnę 1863 roku. W końcu 1862 r. struktury konspiracyjne „czerwonych” obejmowały już prawie 25 tys. członków. Powstańcom wciąż jednak brakowało broni i amunicji.
W tym kontekście pomysł Wielopolskiego dotyczący „branki”, której jedynym celem było sparaliżowanie działalności organizacji spiskowych, nie może być oceniony inaczej, jak tylko jako zdrada polskich idei wolnościowych.  Jaki bowiem czas byłby lepiej skalkulowany?

Polska nie miała już wtedy własnego wojska i nie można było liczyć na to, ze będzie je mieć kiedykolwiek z łaski zaborcy. Młodzi Polacy wcieleni do wojska carskiego na 25 lat w wyniku „branki” nie mieli być przecież chronieni, ale ginąć w walkach w nie swojej sprawie, broniąc interesów swojego ciemiężcy. Temu, że powstanie było „głupotą i zbędną bohaterszczyzną” przeczy chociażby fakt, iż po kilku tygodniach przyłączyli się do niego także przeciwni mu początkowo "biali", przejmując zresztą w krótkim czasie kierownictwo powstania.
W tym, że powstanie zakończyło się klęską, ma swój wymierny udział Wielopolski, który spowodował przyspieszenie jego wybuchu. Najwidoczniej nie rozumiał, do czego zdolny jest człowiek, któremu nagle odbiera się wszelką nadzieję.

Polskie zrywy niepodległościowe, w czasach, gdy Polski nie było na mapie Europy, przez całe pokolenia były jedyną informacją dla innych narodów, że wciąż jeszcze istniejemy. A dla Polaków, pielęgnowana z czcią pamięć o nich, była źródłem nadziei, że „nie zginęła Polska, póki my żyjemy”.
W czasach niewoli nadzieję daje nie myśl o zdolnych reformatorach i sprytnych zarządcach, ale o bohaterach, dla których wolność była ważniejsza od życia. To na nich się czeka, bo tylko oni tę upragnioną wolność mogą przynieść. Jeśli jeszcze nie tym razem, to może następnym. Tylko z taką myślą i taką pamięcią systematycznie niszczony naród może przetrwać.

Racjonalizm, jeśli już chcemy mu się poddać, nie powinien polegać na całkowitym odrzucaniu nieracjonalnej części naszego człowieczeństwa, w której przecież jest miejsce dla miłości, pasji czy nawet poświęcenia. Powinien natomiast otwierać oczy na to, że nie wszystkie aspekty oceny zdarzeń historycznych dadzą się łatwo położyć na szale. Nie zawsze można pominąć emocje uczestników tych zdarzeń, szczególnie wtedy, gdy nie ma możliwości, by je zweryfikować. Należy pamiętać, że decyzje dowódców były podejmowane w sytuacji odmiennej niż współczesna, bez znajomości późniejszych konsekwencji, które nie zawsze dawały się przewidzieć i nie zawsze czynnikiem decydującym była dobrze skalkulowana „szansa powodzenia”. Czasem o terminie wybuchu powstania przesądzał jakiś nieoczekiwany zwrot sytuacji. Gdyby wszystko zawsze dało się obliczyć i przewidzieć, nie byłoby przegranych bitew. Nie jesteśmy też w stanie przeprowadzić symulacji pokazującej, jak wyglądałaby nasza sytuacja, gdyby te wszystkie powstania nie miały miejsca. Możemy jedynie spekulować. Wątpię w to, że bierna akceptacja stanu niewolnictwa byłaby lepszym rozwiązaniem. W tym kontekście stanowcza ocena, że coś było „głupotą” może świadczyć jedynie o naszym braku wyobraźni.

Cyprian Kamil Norwid pisał:

Patrz!... z zaułków w zaułki
Kaukaskie się konie rwą -
Jak przed burzą jaskółki,
Wyśmigając przed pułki:
Po sto - po sto - -

- Gmach - zajął się ogniem, przygasł znów,
Zapłonął znów - - i oto - pod ścianę -
Widzę czoła ożałobionych wdów
Kolbami pchane - -

I znów widzę, acz dymem oślepian,
Jak przez ganku kolumny
Sprzęt podobny do trumny
Wydźwigają... runął... runął - Twój fortepian!

Ten!... co Polskę głosił - od zenitu
Wszechdoskonałości dziejów
Wziętą hymnem zachwytu -
Polskę - przemienionych kołodziejów:
Ten sam - runął - na bruki - z granitu!

*

Lecz Ty? - lecz ja? - uderzmy w sądne pienie,
Nawołując: "Ciesz się późny wnuku!...
Jękły głuche kamienie -
Ideał sięgnął bruku - - "


Polska miała być wdeptana w ziemię. Nasze ideały, nasze pragnienia, wolność, jaka należna jest każdemu człowiekowi, były nam odbierane przemocą, były bezczeszczone.
Nie było miejsca na  n e g o c j a c j e  czy  k o m p r o m i s y.


Na barykadzie nie dało się siedzieć okrakiem, gdy zagrożony był absolutnie podstawowy BYT narodowy. To wielkie szczęście, że w naszym narodzie rodzili się ludzie, którzy za cenę własnego życia nie pozwalali nam zapomnieć, że jesteśmy Polakami, przypominali o poczuciu ludzkiej godności i niezłomnej niezgodzie na potulny serwilizm.

piątek, 4 stycznia 2008

Na skraju ciszy



Między ciszą a ciszą sprawy się kołyszą, sprawy martwe i żywe, nie do końca prawdziwe. I idą, i płyną, póki nie przeminą...

Między ciszą a ciszą mam na głowie dziesiątki problemów – dużych, małych i całkiem niewielkich. Próbuję je rozwikłać lub przynajmniej odnaleźć zagubioną gdzieś pomiędzy nimi nadzieję na przyszłość. Raz się to udaje lepiej, a raz gorzej. Biorę na siebie zbyt dużo, biegnę, pędzę, brakuje mi czasu, denerwuję się, że znów muszę coś przełożyć na później. Od czasu do czasu buntuję się, ordynuję sobie zwolnienie biegu – i przynajmniej polityką postanawiam (który to już raz) się nie przejmować. Oczywiście udaje mi się to tylko przez chwilę.
Dlatego lubię ten moment, gdy nadchodzi Cisza, uspokaja wzburzone, pędzące donikąd fale i spowalnia czas. Życie nabiera wtedy zupełnie innych smaków. Nagle nigdzie mi się nie spieszy, różne sprawy mogą sobie poczekać, problemy odpływają gdzieś w niebyt (skąd tylko dochodzą raz po raz ich pogróżki, że wcześniej czy później powrócą). Wiem, że same się nie rozwiążą, ale teraz niepodzielnie panuje Cisza.

Dla swojego nadejścia, Cisza potrzebuje specjalnych okoliczności.


WIOSNA
Może to być nagłe, z twojego punktu widzenia nawet bezczelnie wręcz niespodziewane, nadejście wiosny. Biegniesz w pogoni za swoimi sprawami, wciąż jeszcze owinięta kożuchem i szalikiem, bo przez kilka ostatnich miesięcy zdążyłaś się już przyzwyczaić do przenikliwego wiatru i mrozu, a tu nagle czujesz jakieś ciepłe tchnienie niosące ze sobą zapach mokrej ziemi. Jest tak zaskakujące i niespodziewane, że odruchowo wciągasz powietrze najgłębiej jak potrafisz... i nagle przestaje istnieć wszelkie „muszę dziś jeszcze”, a pojawia się trudne do opanowania „chcę”. I nagle rozumiesz też, ze wcale nie musisz z nim walczyć. Nic nie musisz. CHCESZ natychmiast znaleźć się na skarpie wiślanej albo w Parku Skaryszewskim, albo w Łazienkach, by obejrzeć dokładnie pierwsze ślady zieleni. Jak najszybciej – żeby tylko nie przegapić tego, czego z utęsknieniem wyczekiwałaś przez długie zimowe miesiące, a o czym tylko akurat ostatnio jakoś dziwnie zapomniałaś. Po drodze jednak ”najszybciej” jest Ogród Saski, więc zapuszczasz się alejkę, myśląc zarazem: „Boże, jak długo tu nie zaglądałam”. Cieszysz się, widząc niezmiennie trwające na swoim miejscu białe posągi i tylko widok fontanny wprowadza cię w chwilową irytację: „Dlaczego ona wciąż jeszcze śpi? Powinna przecież tryskać strumieniami wody”. Ale uspokajasz się. To jeszcze tylko chwila – może kilka dni, gdy znów ożyje.

LATO
Może to być wyczekiwany od dawna wyjazd na wakacje. Jeszcze tylko trzeba upchnąć w walizce książki – na wszelki wypadek kilka, bo przecież inne na pogodę, a inne na niepogodę.
Aparat fotograficzny dla zatrzymywania chwil w locie i ładowarka – jakże by inaczej? O! I jeszcze ten notatnik, bo a nuż zechce się coś napisać. Zamek już ledwo się dopina... I telefon komórkowy, bo przecież bez telefonu nie da się żyć. Na szczęście telefon – jak zwykle – do zawsze wypakowanej ponad wszelką miarę torebki. I wyruszamy. Po drodze kłębiące się w głowie pytania – czy zgasiłam ostatniego papierosa, czy też zostawiłam go dymiącego na brzegu popielniczki? Czy zamknęłam okna? A co z żelazkiem? Czy na pewno wyłączyłam żelazko? Czy zamknęłam drzwi także na ten dodatkowy zamek? A w pracy? Czy o czymś nie zapomniałam? Jak oni sobie tam dadzą beze mnie radę? No nic, najwyżej zadzwonią. Dobrze, że istnieją te komórki... A potem... w miarę oddalania się od domu, powoli wchodzi się w Ciszę. Komórka nie naładowana leży w szufladzie między skarpetkami, których nie trzeba zakładać, bo słońce przygrzewa całymi dniami. Nie szkodzi. Znajdzie się podczas pakowania. Książki nie zostały nawet wyjęte z walizki. Uciekasz jak najdalej od kąpiących się w jeziorze i pokrzykujących ludzi i udaje ci się znaleźć taki piękny, cichy skrawek twojej własnej przystani pomiędzy trzcinami. Chłoniesz Ciszę, podglądasz kaczki, a odgłosy tego innego, hałaśliwego świata dobiegają cię jak przez gęsto utkaną mgłę. W nocy siadasz na opustoszałym o tej porze pomoście i gapisz się na gwiazdy. Byłabyś gotowa przysiąc, że słyszysz ich odległy śpiew i wiesz, że to właśnie dla ciebie śpiewają. Mroczna tafla jeziora połyskuje ich odbiciem i marszczy się tylko wtedy, gdy w oddali da się słyszeć pojedynczy plusk wody, jasno dowodzący, że ciemną toń zamieszkują jakieś straszne jeziorne potwory. Ostatniego dnia markotniejesz. Trzeba wracać. A ty jesteś tak pięknie wypełniona Ciszą...

JESIEŃ
Spieszysz się. Dni robią się coraz krótsze, a w domu jeszcze sterta naczyń do pozmywania. Wczoraj miałaś szczery zamiar się z tym uporać, ale ciepły pled porzucony na fotelu ustawionym przy lampie wyglądał tak kusząco, że sięgnęłaś po ten łyk domowej ciszy i skończyło się jak zwykle – po kilku godzinach, cała ścierpnięta, przeniosłaś się na łóżko, by dośnić swój niedokończony sen. Dziś musi zwyciężyć poczucie obowiązku. Najlepiej będzie skrócić sobie drogę przez park. Idziesz zajęta swoimi myślami i nagle dociera do ciebie jakiś szelest. Po chwili już rozumiesz, że to ty sama tak szeleścisz, a raczej – że wydobywasz ten szelest z liści, po których stąpasz. Przystajesz, rozglądasz się i wiesz, że niepostrzeżenie wkroczyłaś w Ciszę. Ta Cisza jest złota od tańczących na wietrze liści i ruda od leżących dookoła kasztanów. Wychodzisz z niej, zabierając ze sobą jej drobne okruchy – pęk złotych płatków w dłoniach i kieszenie ciężkie od śmiesznych, lśniących, rudych kulek.

ZIMA
W zimie nie musisz się martwić o Ciszę. Przyjdzie na pewno. Jeśli nie z płatkami pierwszego śniegu, to już najpóźniej w okolicach świąt Bożego Narodzenia. Przyniesie ze sobą biały opłatek i kolędę. Otuli serce ciepłym oddechem. Nie zmarzniesz. Ogrzeją cię uśmiechy, dobre słowa twoich bliskich i te magiczne kolorowe światełka mrugające na choince. I pamięć. Twoja pamięć o tych, których przy tobie w czasie tych dni być nie może, a z którymi opłatkiem możesz podzielić się jedynie w myślach.

Cicha noc, święta noc,
Narodzony Boży Syn,
Pan wielkiego majestatu
Niesie dziś całemu światu
Odkupienie win


MIŁOŚĆ
Antoine de Saint-Exupéry powiedział: „Miłość jest przede wszystkim zasłuchaniem w ciszy. Kochać to rozpamiętywać.”
Ale miłość to nie tylko zasłuchanie w ciszy. Miłość jest sama w sobie najpiękniejszą Ciszą.
Nie masz w sercu, myśli i duszy niczego, co stałoby przed tym, kogo kochasz. To on staje się twoim punktem odniesienia. A świat... świat to tylko dodatek, który jest dla ciebie naprawdę ważny jedynie w tej części, w której możecie dzielić go razem. Wszystko inne zawsze może poczekać. Bo miłość jest zarazem jak bezczelnie wręcz niespodziewane nadejście wiosny i piękny, cichy skrawek twojej własnej przystani pomiędzy trzcinami, jak wirujące w powietrzu płatki złota i jak święta Bożego Narodzenia. I jak pierwszy śnieg.
Niespodziewana a zarazem dziwnie oczywista i zawsze upragniona.
Nawet jeśli czasem płacisz za nią łzami.


Tak bardzo mi do ciebie
Blisko
Ta cisza zrozumiała
Wszystko
Poprowadziła
Nas
Od gniewu
Ku drzewom
W ptaków śpiew
Wśród listków

Nie trzeba nam słów
Słowa ranią
Znów anioł
Ciszy jest
Jest przy nas

Położył nam
Swój palec chłodny na głodne usta
Wypełniła się pustka
Ucichł zgiełk
Co rósł w nas

Ta cisza jest
Jak łza
Łza co trwa
U powiek
Człowiek
W słowie
Gubi ją łatwo

Żyć bez łzy
Nie warto

Bliskość ciszy /Jonasz Kofta/