niedziela, 27 września 2009

Ciotka Janeczka i Świat Równoległy


Zastanawia mnie nie od dziś fenomen tworzenia blogów. Blogi komentatorów politycznych spełniają swoją oczywistą rolę, ale czemu służą blogi takie, jak ten? Niby dotykają życia rzeczywistego, opisują zdarzenia autentyczne, a jednak podlegają odmiennym prawom niźli świat, który opisują. 
 

Tu czasoprzestrzeń nie liczy się z prawami fizyki – zatrzymuje się, gdy nadchodzi czas Ciszy i rusza znowu, gdy powraca czas Pisania - czas „między ciszą a ciszą”. Gdy tutaj jest Cisza, tam rozgrywa się prawdziwe życie. Rodzą się i umierają wielkie przyjaźnie i miłości, płyną prawdziwe łzy rozpaczy i szczęścia. To tam czujemy ulgę, gdy udaje się nam rozwikłać jakiś dręczący problem i tam właśnie uczymy się jak boli, gdy w trudnym momencie życia zawiedzie nas ktoś, na kogo – wydawałoby się – zawsze możemy liczyć. Tutaj już nic nie jest trudne ani bolesne. Nawet jeśli kiedyś było dla nas ciężkie do zniesienia, dziś jest już tylko jednym z kolorowych kamyków mozolnie przez nas układanej mozaiki. Bo tu nie opisuje się świata, ale tworzy nowy – Świat Równoległy. Świat składający się z cząsteczek, które z różnych powodów są dla nas w jakiś sposób istotne. Ich ważności nie da się zmierzyć żadną obiektywną miarą – ot, zwykłe okruchy, które w naszych oczach przybierają kształty i barwy drogocennych kamieni. Przesypując je w palcach, dotykamy słońca zamkniętego w bryłce miodowo-złocistego bursztynu, miękkiego leśnego mchu w kolorze ciemnego malachitu i lazuru letniego nieba zaklętego w kryształ szafiru. Nasze duchowe rozterki to te fioletowe ametysty, a łzy – jakżeby inaczej – różowe i mlecznobiałe perły. Gdzieniegdzie czają się też pojedyncze odłamki czarnego onyksu. Wchodzący tutaj, oczekiwani goście i zbłąkani przechodnie, widzą dorosłą osobę bawiącą się kolorowymi kamyczkami i bezwartościowymi szkiełkami. Ale czasem ktoś zatrzymuje się na nieco dłużej.
I wtedy się wie, że wśród tej góry kamyczków i szkiełek dostrzegł nagle kropelkę dobrze sobie znanego rubinu albo coś mu przypominający koci błysk szmaragdu.
 
 
Czymś w rodzaju świata równoległego była dla mnie w dzieciństwie ciotka Janeczka. Było to bowiem zjawisko podobno rzeczywiście istniejące, natomiast z gatunku tych, których nigdy nie udało mi się ujrzeć na własne oczy. O ciotce Janeczce z konieczności zatem musi być krótko. Krótko, bo niewiele o niej wiem.
Była bolesną zadrą w ciele mojej rodziny, która nie mogła pogodzić się z tym, że ciotka poślubiła Austriaka i wyjechała z Polski do Wiednia. Nikt nie bawił się specjalnie w niuanse i o ciotki mężu nie mówiono nigdy inaczej, jak „ten Niemiec”, choć na imię miał chyba Johann. Babcia czasem starała się bronić tego wyboru ciotki, ale ostatecznie załamała ręce, gdy dowiedziała się o narodzinach wnuczki Giselle. Giselle – czy to w ogóle mogło być przyzwoite imię dla dziewczynki?  
 
O ciotce Janeczce zatem mówiło się niewiele. Istniała na zdjęciach rodzinnych, widziałam też jej zdjęcie ślubne z jasnowłosym lotnikiem w mundurze wojskowym i ją samą z niemowlakiem ubranym do chrztu w ramionach. Potem dotarło jeszcze zdjęcie Giselle z Pierwszej Komunii Świętej i następne – z jej ślubu z jakimś Walterem. I na tym się skończyło. Przychodziły jeszcze kartki z życzeniami, z których najbardziej ja się cieszyłam, bo kolekcjonowałam wtedy zarówno kartki świąteczne, widokówki, jak i znaczki pocztowe. Przed świętami przychodziły też paczki.
 
Ciotka wybrała się do Polski tylko raz – w latach siedemdziesiątych, ale nie było dane mi jej zobaczyć, bo w tym czasie byłam akurat na jakimś wakacyjnym obozie. Jedna z ciotek pojechała potem z rewizytą do Wiednia, wykupując jakąś orbisowską wycieczkę. Te dwa wyjątki nie ożywiły jednak kontaktów rodzinnych. Jedynym dla mnie namacalnym dowodem istnienia ciotki Janeczki stał się dodatkowy stos fotografii z jej krótkiego pobytu w Polsce. Patrząc na nie, uświadamiałam sobie, że ciotka nijak nie pasowała do moich wyobrażeń o niemieckiej frau. To już prędzej ciotka Marianna nadawałaby się do takiej roli, niż ta kobieco pulchna, o trochę pyzatej, uśmiechniętej łobuzersko twarzy i dołeczkach w policzkach, kobieta. Swojskość – to było pierwsze wrażenie, jakie nasuwało się przy przeglądaniu tych zdjęć. Ciotki jednak fukały niezadowolone w odpowiedzi na każde możliwe pytanie na temat ich siostry i zbywały mnie byle czym. Nie mogły jej wybaczyć tego wyjazdu z Polski, a tym bardziej tego, że jej córka nie nauczyła się języka polskiego. – Ta Janeczka to jak nie z naszej rodziny – utyskiwały. – „Ten jej Niemiec” już całkiem ją przekabacił.


Brak komentarzy: