
Zastanawia mnie nie od dziś fenomen tworzenia blogów. Blogi komentatorów politycznych spełniają swoją oczywistą rolę, ale czemu służą blogi takie, jak ten? Niby dotykają życia rzeczywistego, opisują zdarzenia autentyczne, a jednak podlegają odmiennym prawom niźli świat, który opisują.
Tu czasoprzestrzeń nie liczy się z prawami fizyki – zatrzymuje się, gdy nadchodzi czas Ciszy i rusza znowu, gdy powraca czas Pisania - czas „między ciszą a ciszą”. Gdy tutaj jest Cisza, tam rozgrywa się prawdziwe życie. Rodzą się i umierają wielkie przyjaźnie i miłości, płyną prawdziwe łzy rozpaczy i szczęścia. To tam czujemy ulgę, gdy udaje się nam rozwikłać jakiś dręczący problem i tam właśnie uczymy się jak boli, gdy w trudnym momencie życia zawiedzie nas ktoś, na kogo – wydawałoby się – zawsze możemy liczyć. Tutaj już nic nie jest trudne ani bolesne. Nawet jeśli kiedyś było dla nas ciężkie do zniesienia, dziś jest już tylko jednym z kolorowych kamyków mozolnie przez nas układanej mozaiki. Bo tu nie opisuje się świata, ale tworzy nowy – Świat Równoległy. Świat składający się z cząsteczek, które z różnych powodów są dla nas w jakiś sposób istotne. Ich ważności nie da się zmierzyć żadną obiektywną miarą – ot, zwykłe okruchy, które w naszych oczach przybierają kształty i barwy drogocennych kamieni. Przesypując je w palcach, dotykamy słońca zamkniętego w bryłce miodowo-złocistego bursztynu, miękkiego leśnego mchu w kolorze ciemnego malachitu i lazuru letniego nieba zaklętego w kryształ szafiru. Nasze duchowe rozterki to te fioletowe ametysty, a łzy – jakżeby inaczej – różowe i mlecznobiałe perły. Gdzieniegdzie czają się też pojedyncze odłamki czarnego onyksu. Wchodzący tutaj, oczekiwani goście i zbłąkani przechodnie, widzą dorosłą osobę bawiącą się kolorowymi kamyczkami i bezwartościowymi szkiełkami. Ale czasem ktoś zatrzymuje się na nieco dłużej.
I wtedy się wie, że wśród tej góry kamyczków i szkiełek dostrzegł nagle kropelkę dobrze sobie znanego rubinu albo coś mu przypominający koci błysk szmaragdu.
Czymś w rodzaju świata równoległego była dla mnie w dzieciństwie ciotka Janeczka. Było to bowiem zjawisko podobno rzeczywiście istniejące, natomiast z gatunku tych, których nigdy nie udało mi się ujrzeć na własne oczy. O ciotce Janeczce z konieczności zatem musi być krótko. Krótko, bo niewiele o niej wiem.
Była bolesną zadrą w ciele mojej rodziny, która nie mogła pogodzić się z tym, że ciotka poślubiła Austriaka i wyjechała z Polski do Wiednia. Nikt nie bawił się specjalnie w niuanse i o ciotki mężu nie mówiono nigdy inaczej, jak „ten Niemiec”, choć na imię miał chyba Johann. Babcia czasem starała się bronić tego wyboru ciotki, ale ostatecznie załamała ręce, gdy dowiedziała się o narodzinach wnuczki Giselle. Giselle – czy to w ogóle mogło być przyzwoite imię dla dziewczynki?
O ciotce Janeczce zatem mówiło się niewiele. Istniała na zdjęciach rodzinnych, widziałam też jej zdjęcie ślubne z jasnowłosym lotnikiem w mundurze wojskowym i ją samą z niemowlakiem ubranym do chrztu w ramionach. Potem dotarło jeszcze zdjęcie Giselle z Pierwszej Komunii Świętej i następne – z jej ślubu z jakimś Walterem. I na tym się skończyło. Przychodziły jeszcze kartki z życzeniami, z których najbardziej ja się cieszyłam, bo kolekcjonowałam wtedy zarówno kartki świąteczne, widokówki, jak i znaczki pocztowe. Przed świętami przychodziły też paczki.
Ciotka wybrała się do Polski tylko raz – w latach siedemdziesiątych, ale nie było dane mi jej zobaczyć, bo w tym czasie byłam akurat na jakimś wakacyjnym obozie. Jedna z ciotek pojechała potem z rewizytą do Wiednia, wykupując jakąś orbisowską wycieczkę. Te dwa wyjątki nie ożywiły jednak kontaktów rodzinnych. Jedynym dla mnie namacalnym dowodem istnienia ciotki Janeczki stał się dodatkowy stos fotografii z jej krótkiego pobytu w Polsce. Patrząc na nie, uświadamiałam sobie, że ciotka nijak nie pasowała do moich wyobrażeń o niemieckiej frau. To już prędzej ciotka Marianna nadawałaby się do takiej roli, niż ta kobieco pulchna, o trochę pyzatej, uśmiechniętej łobuzersko twarzy i dołeczkach w policzkach, kobieta. Swojskość – to było pierwsze wrażenie, jakie nasuwało się przy przeglądaniu tych zdjęć. Ciotki jednak fukały niezadowolone w odpowiedzi na każde możliwe pytanie na temat ich siostry i zbywały mnie byle czym. Nie mogły jej wybaczyć tego wyjazdu z Polski, a tym bardziej tego, że jej córka nie nauczyła się języka polskiego. – Ta Janeczka to jak nie z naszej rodziny – utyskiwały. – „Ten jej Niemiec” już całkiem ją przekabacił.
Tu czasoprzestrzeń nie liczy się z prawami fizyki – zatrzymuje się, gdy nadchodzi czas Ciszy i rusza znowu, gdy powraca czas Pisania - czas „między ciszą a ciszą”. Gdy tutaj jest Cisza, tam rozgrywa się prawdziwe życie. Rodzą się i umierają wielkie przyjaźnie i miłości, płyną prawdziwe łzy rozpaczy i szczęścia. To tam czujemy ulgę, gdy udaje się nam rozwikłać jakiś dręczący problem i tam właśnie uczymy się jak boli, gdy w trudnym momencie życia zawiedzie nas ktoś, na kogo – wydawałoby się – zawsze możemy liczyć. Tutaj już nic nie jest trudne ani bolesne. Nawet jeśli kiedyś było dla nas ciężkie do zniesienia, dziś jest już tylko jednym z kolorowych kamyków mozolnie przez nas układanej mozaiki. Bo tu nie opisuje się świata, ale tworzy nowy – Świat Równoległy. Świat składający się z cząsteczek, które z różnych powodów są dla nas w jakiś sposób istotne. Ich ważności nie da się zmierzyć żadną obiektywną miarą – ot, zwykłe okruchy, które w naszych oczach przybierają kształty i barwy drogocennych kamieni. Przesypując je w palcach, dotykamy słońca zamkniętego w bryłce miodowo-złocistego bursztynu, miękkiego leśnego mchu w kolorze ciemnego malachitu i lazuru letniego nieba zaklętego w kryształ szafiru. Nasze duchowe rozterki to te fioletowe ametysty, a łzy – jakżeby inaczej – różowe i mlecznobiałe perły. Gdzieniegdzie czają się też pojedyncze odłamki czarnego onyksu. Wchodzący tutaj, oczekiwani goście i zbłąkani przechodnie, widzą dorosłą osobę bawiącą się kolorowymi kamyczkami i bezwartościowymi szkiełkami. Ale czasem ktoś zatrzymuje się na nieco dłużej.
I wtedy się wie, że wśród tej góry kamyczków i szkiełek dostrzegł nagle kropelkę dobrze sobie znanego rubinu albo coś mu przypominający koci błysk szmaragdu.
Czymś w rodzaju świata równoległego była dla mnie w dzieciństwie ciotka Janeczka. Było to bowiem zjawisko podobno rzeczywiście istniejące, natomiast z gatunku tych, których nigdy nie udało mi się ujrzeć na własne oczy. O ciotce Janeczce z konieczności zatem musi być krótko. Krótko, bo niewiele o niej wiem.
Była bolesną zadrą w ciele mojej rodziny, która nie mogła pogodzić się z tym, że ciotka poślubiła Austriaka i wyjechała z Polski do Wiednia. Nikt nie bawił się specjalnie w niuanse i o ciotki mężu nie mówiono nigdy inaczej, jak „ten Niemiec”, choć na imię miał chyba Johann. Babcia czasem starała się bronić tego wyboru ciotki, ale ostatecznie załamała ręce, gdy dowiedziała się o narodzinach wnuczki Giselle. Giselle – czy to w ogóle mogło być przyzwoite imię dla dziewczynki?
O ciotce Janeczce zatem mówiło się niewiele. Istniała na zdjęciach rodzinnych, widziałam też jej zdjęcie ślubne z jasnowłosym lotnikiem w mundurze wojskowym i ją samą z niemowlakiem ubranym do chrztu w ramionach. Potem dotarło jeszcze zdjęcie Giselle z Pierwszej Komunii Świętej i następne – z jej ślubu z jakimś Walterem. I na tym się skończyło. Przychodziły jeszcze kartki z życzeniami, z których najbardziej ja się cieszyłam, bo kolekcjonowałam wtedy zarówno kartki świąteczne, widokówki, jak i znaczki pocztowe. Przed świętami przychodziły też paczki.
Ciotka wybrała się do Polski tylko raz – w latach siedemdziesiątych, ale nie było dane mi jej zobaczyć, bo w tym czasie byłam akurat na jakimś wakacyjnym obozie. Jedna z ciotek pojechała potem z rewizytą do Wiednia, wykupując jakąś orbisowską wycieczkę. Te dwa wyjątki nie ożywiły jednak kontaktów rodzinnych. Jedynym dla mnie namacalnym dowodem istnienia ciotki Janeczki stał się dodatkowy stos fotografii z jej krótkiego pobytu w Polsce. Patrząc na nie, uświadamiałam sobie, że ciotka nijak nie pasowała do moich wyobrażeń o niemieckiej frau. To już prędzej ciotka Marianna nadawałaby się do takiej roli, niż ta kobieco pulchna, o trochę pyzatej, uśmiechniętej łobuzersko twarzy i dołeczkach w policzkach, kobieta. Swojskość – to było pierwsze wrażenie, jakie nasuwało się przy przeglądaniu tych zdjęć. Ciotki jednak fukały niezadowolone w odpowiedzi na każde możliwe pytanie na temat ich siostry i zbywały mnie byle czym. Nie mogły jej wybaczyć tego wyjazdu z Polski, a tym bardziej tego, że jej córka nie nauczyła się języka polskiego. – Ta Janeczka to jak nie z naszej rodziny – utyskiwały. – „Ten jej Niemiec” już całkiem ją przekabacił.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz