niedziela, 27 września 2009

O pewnej wiejskiej babie...


Dawno, dawno temu... byłam na Rzeszowszczyźnie.

Wędrowałam po zapadłych wioskach, robiłam dokumentację studziennych żurawi, których wtedy było tam jeszcze pod dostatkiem, dopytywałam o zabytkowe przedmioty i próbowałam je kupować dla muzeum etnograficznego, opisywałam odpust w Leżajsku i zachwycałam się tą prostotą i reliktami przeszłości.
Żeby było zabawniej, na noc wracałam do pięknych wnętrz Pałacyku Myśliwskiego Lubomirskich, który znajduje się w lesie pod Julinem – tam byłam zakwaterowana.
W tych swoich pieszych wędrówkach dotarłam na skraju wsi do jakieś na pół zapadłej chatynki, która na belce nad drzwiami miała wypaloną datę 1790 – miała prawie dwieście lat.
Wręcz nieprawdopodobne. Nie mogłam nie wejść do środka.
W tej chatynce mieszkała babuleńka, która wyglądała tak, jakby sama też była w wieku tej chatki. Była jednak młodsza – powiedziała mi, że ma 96 lat. Nie miała nikogo - żadnej rodziny, żadnych dzieci. Była samiuteńka jak palec.
Siedziałyśmy tak sobie i gawędziłyśmy.
Nabrała chyba do mnie zaufania, bo w końcu otworzyła starą, malowaną skrzynię i wyciągnęłaz niej ludowy strój rzeszowski. I czepiec – przepiękny, haftowany czepiec z koronkami – nigdy takiego nie widziałam. Nie był skończony. Tkwiła w nim igła z nawleczoną nitką. 
Babcia uśmiechała się do tego czepca, gładziła go i opowiadała długą historię swojego życia.
Z uśmiechem powiedziała, że nie umrze, zanim nie skończy tego czepca, bo chce być w tym właśnie stroju pochowana.
W końcu przerwała, popatrzyła na mnie i powiedziała, że pewnie jestem głodna. Zaprzeczyłam, bo w tej chatce ze wszystkich zakamarków aż piszczała nędza.Złapała jednak jakąś miseczkę i żwawo ruszyła do ogródka, każąc mi poczekać.
Wróciła po kilku minutach, niosąc w tej miseczce świeżo wyjęty z ula, złocisty miód. Ukroiła grubą pajdę z takiego ogromnego, przez siebie samą upieczonego chleba i podała mi kubek z mlekiem. Jadłyśmy ten chleb maczając go w miodzie i popijałyśmy zimnym mlekiem.
Już nigdy później nie jadłam tak wspaniałego, pachnącego miodu.

Do dziś wspominam jego niezwykły smak i aromat... i te złocące się w nim, ciemniejsze drobinki pierzgi, wosku i propolisu. Był jak płynny bursztyn. Ściekał po palcach późnoletnimi zachodami słońca i smakował... lasem, polami, łąką, wszystkimi kwiatami lata i... dobrym sercem pewnej starej, bardzo samotnej kobiety.

To było wiele lat temu. Tak dawno, że ten czas, który przeminął, można już liczyć w dziesiątkach lat. Tamtej kobiety już nie ma, bo być przecież nie może. Kto wie – może nawet nie ma już też tamtej chatki. Czasem tylko, gdy myśl mi biegnie do tamtych lat, zastanawiam się, czy zdążyła do końca wyhaftować swój czepiec.

I myślę, że zdążyła. Bo nawet śmierć powinna umieć życzliwie poczekać, gdy trzeba doprowadzić do końca sprawy najważniejsze.

Brak komentarzy: