poniedziałek, 28 września 2009

Dusza


Obudziłam się pewnego ranka i nagle zrozumiałam, że jej nie ma. Odeszła. Tak po prostu bez słowa „żegnaj” czy „do widzenia”.
W uchu szeleściło mi co prawda coś na kształt „wybacz, nie mogę inaczej”, ale równie dobrze mógł to być tylko szelest jesiennych liści za oknem.
Właściwie od pewnego czasu coś podejrzewałam. Nie siadywała mi już, jak niegdyś, na ramieniu i nie szeptała do ucha, że wszystko będzie dobrze, jeśli tylko nie będę się bała bardzo chcieć.
Nie garnęła się do niespodziewanego, figlarnego przypięcia mi skrzydeł i nawet jej kolory robiły się coraz bardziej wyblakłe, jakby powoli stygły. Kiedyś była błękitno-złocista. Błękitna jak woda i niebo, złocista jak słońce i krople dojrzałego miodu w ulach. Z czasem dziwnie poszarzała, a złociste, lśniące drobiny przemieniły się w matowe, przykurzone srebro.
Czasami próbowałam z nią o tym porozmawiać, ale ledwo nabierałam oddechu, by wypowiedzieć pierwsze słowo, przykładała wymownym gestem palec do ust i szeptała uspokajająco: ciiii...
Parę razy wymknęło jej się... że zaraz jesień, że potem zima... że powinnam zawieźć ją w jakieś cieplejsze miejsce, sylabizowała cichutko słowo „wolność”, ale nigdy nie przyszło mi do głowy, że może tak po prostu odejść. Ot, myślałam sobie – kolejny trudniejszy czas do przetrwania.
W końcu nie pierwszy to raz.
Czy człowiek może żyć bez duszy? Okazało się, że tak. Ja mogłam, choć brakowało mi jej szeptów, jej wzdychań i nawet tej lekkiej niemej przygany w jej oczach. Zastanawiałam się gdzie jest i czy jest tam teraz szczęśliwa. I bardzo chciałam, by pojawiła się choćby tylko po to, by mi o tym powiedzieć. Czy znalazła szczęście, czy może tylko spokój, który czasem potrafi być jeszcze bardziej upragniony niż kapryśne szczęście.
Aż kiedyś poczułam lekki dotyk na ramieniu i ciepłe tchnienie szeptanych prosto w ucho słów. Słowa rwały się, a ja próbowałam złożyć z nich jakiś zrozumiały komunikat.
...Na wrzosowiskach całkiem liliowo... a mech ciemno zielony i miękki, a gdy się do niego przytulić, oddaje kropelki rosy zebrane o świcie... a wszędzie kolorowe liście... i mgła snuje się po mokradłach... pięknie jest... i wiesz, ja już nie boję się jesieni ani zimy... ale muszę już lecieć... następnym razem będę pamiętać, by przynieść ci jakiś prezent... 
Spojrzałam na swoje ramię. Siedziała tam rozczochrana, ubrana w srebrzyste kropelki, tu i ówdzie sterczały, wplątane w nią, pożółkłe źdźbła trawy. Miejscami jakby pobłękitniała. Chciałam coś powiedzieć, przekonywać, ale dostrzegłam w jej oczach te łobuzerskie iskierki, których nie widziałam już od dawna. Pomyślałam, że gdy się zerwie do lotu, uchwycę jej koniec i potem powoli nawinę ją całą na kłębuszek, jak wełnę i zawsze już będę mogła nosić ją przy sobie.
Ale nie ośmieliłam się tego zrobić. Szepnęłam tylko za odlatującą: „Pamiętaj o prezencie. Przynieś mi złocisty i czerwony liść klonu. Złocisty jak szczęście i czerwony jak miłość...”
Nie wiem czy usłyszała...


Brak komentarzy: