niedziela, 27 września 2009

Ciotka Kazia i kuchnia pachnąca żywicą


Jedyna jasnowłosa i niebieskooka istota w galerii moich ciotek. Urodę odziedziczyła po dziadku,
a nie po babci. Jeśli istnieje jakiś wzorzec doskonałej ciotki, to ona z pewnością mogłaby nim być.Sama nie mając dzieci, obdarzała matczynymi uczuciami swoje siostrzenice i siostrzeńców. Piekła wyśmienite ciasta i wokół niej często unosił się zapach placka drożdżowego z wiśniami albo domowej szarlotki. Podążał wszędzie za nią i krążył, jakby próbował schronić się w kieszeni jej kuchennego fartucha. To na podwórku jej domu stała dzika jabłonka, spoza gałęzi której tak często oglądałam świat. Ciotka Kazia już zawsze będzie mi się kojarzyć z wakacjami – i to najlepszymi i najbardziej beztroskimi wakacjami w życiu. Na zawsze też zapamiętam jej białą sukienkę w drobniutki wzór granatowych jagód z zielonymi listkami, którą przywdziewałam zawsze wtedy, gdy zamieniałam się w królewnę. 

Ciotka twierdziła, że jest moją „drugą matką”, bo jako położna odbierała w szpitalu poród mojej mamy. - Twoja matka tak mi pogryzła przy tym rękę, że nie jestem pewna, która z nas przy tym porodzie bardziej się nacierpiała – mówiła mi ze śmiechem. To od niej wiem, że urodziłam się w „czepku”. Co prawda nie jestem pewna czy przynosi mi on szczęście, ponieważ podobno był przekrzywiony na bakier, jednak ciotka twierdzi, że czepek to czepek i już, a że na bakier – to oczywiste świadectwo mojego charakteru.

Ciotka Kazia ze służbą zdrowia była związana nie tylko zawodowo. Ta pogodna istota była od młodości osobą niezwykle schorowaną i co chwila przechodziła jakieś kolejne operacje. Mimo to, żyje nadal, dobiegając już prawie dziewięćdziesiątki. Od mojej siedemdziesięcioletniej mamy jest starsza o całe pokolenie, a mimo to, kiedy na nie patrzę, nie widzę pomiędzy nimi tej różnicy wieku. Ciotka jest namacalnym dowodem teorii, według której optymiści żyją długo i są zawsze młodzi.
Ciotka Kazia miała kompleks swojego imienia. Było dla niej niczym sztywne ramy, w które wbrew jej woli usiłuje się ją wtłoczyć. Miała do babci pretensje o to, że nie potrafiła dla niej znaleźć imienia bardziej kobiecego i przeklinała tę dawną modę, która nakazywała nadawanie dziewczynkom imion pochodnych od męskich. – Dlaczego Kazimiera? Czy nie mogła być Katarzyna? – pytała z niekłamaną rozpaczą w głosie. I prosiła wszystkich, by zwracali się do niej per Kasia. Siostry próbowały spełnić jej życzenie, ale to się jakoś nie udawało i ciotka Kazia na zawsze pozostała ciotką Kazią, co zaakceptowała chyba dopiero grubo po siedemdziesiątce. Wraz z kuzynami wykorzystywałam czasem okrutnie tę słabość ciotki, której mąż miał na imię Bolesław i mówiliśmy czasem „ciocia Bolesława i wujek Kazimierz”.

Ciotka wyszła za mąż za urodzonego we Francji polskiego górnika, który po przyjeździe do Polski przekwalifikował się i pracował jako stolarz. Zawsze twierdził, że od dziecka o tym marzył i chyba rzeczywiście tak było. W ich olbrzymiej kuchni znalazło się miejsce (za kotarą) na podręczny domowy warsztat stolarski, a to, co nie zmieściło się w kuchni, wujek gromadził w piwnicy. Drewniane odpady składane były w dużej skrzyni i używane do palenia pod starą kuchnią z fajerkami. Mnie te odpady znaczniej bardziej inspirowały do zabaw konstrukcyjnych, niż prawdziwe klocki. Do dziś doskonale pamiętam niektóre zapachy z dzieciństwa – w tym ten szczególny zapach ciotczynej kuchni. Była to mieszanina woni świeżego drewna i żywicy oraz pokostu i politury, którymi wujek pociągał wykonane przez siebie przedmioty. Był rodzinnym dostawcą wszelkich półek, etażerek, regałów, ale także i bardziej skomplikowanych mebli. Uwielbiałam patrzeć jak z surowych desek powstaje jakieś kolejne drewniane cudo. 
 

Ciotka miała niewątpliwie anielską cierpliwość nie tylko do dzieci swoich sióstr, ale i do własnego męża, który – choć dusza człowiek – był człekiem flegmatycznym i dosyć zrzędliwym. Nigdy nie miałam cierpliwości, by doczekać aż wreszcie skończy zdanie. Będąc już na emeryturze, wujek począł sam sobie przygotowywać trumnę. I za nic w świecie nie dał się przekonać, że to nie jest najbardziej fortunny pomysł. Dopiero wtedy ciotka nie wytrzymała i wygoniła go z tą robotą do piwnicy. Dziś już nawet nie wiem czy został w tej trumnie własnej roboty pochowany. 

Po śmierci wujka, ciotka przeniosła się ze starego domu do niewielkiego mieszkania. Była szczęśliwa, że stare, wielkie, niewygodne do mycia okna zamieniła na nieduże i nowoczesne i że nie musi się już szarpać z tymi ciężkimi, drewnianymi, przesuwanymi drzwiami do sypialni. Ale mnie przypomina teraz zdetronizowaną królową, która krząta się po niewielkiej kuchni, na jaką zamieniła swoje czarodziejskie, pachnące żywicą, królestwo. 

Brak komentarzy: