niedziela, 27 września 2009

Ciotka Marianna i zagadka czerwonego kapelusza


Tak, jak ciotkę Kazię otaczała zawsze nieuchwytna ciepła mgiełka serdeczności, tak za ciotką Marianną podążał zawsze charakterystyczny, dobrze wyczuwalny dystans. Była to surowa, nieledwie kostyczna ciotka, o włosach zawsze ciasno spiętych z tyłu głowy, jakby zasznurowanych ustach i nieco kanciastych ruchach. Jako dziecko, trochę się jej bałam. Mnie, co prawda, nigdy nie uderzyła, ale wiem, że potrafiła mieć ciężką rękę dla swoich dwóch synów. Obu zresztą wychowała na odnoszących w swoim czasie sukcesy sportowców. Czytając w „Ani z Zielonego Wzgórza” o Maryli, zawsze miałam przed oczyma właśnie ciotkę Mariannę. Na nią też mówiło się w rodzinie – Maryla.

Wiem, że pracowała krótko w jakimś biurze, ale ta praca jej nie zadowalała i postanowiła otworzyć własną firmę, a dokładnie pracownię krawiecką i kapeluszniczą. W tamtych czasach wiązało się to z praktyką czeladniczą (trzy lata) zakończoną egzaminem czeladniczym, następnie praktyką mistrzowską (kolejne trzy lata) i wreszcie egzaminem mistrzowskim i dostaniem zezwolenia na taką produkcję. Przeszła te wszystkie szczeble i dopięła swego.

Jej sklep z kapeluszami jawił mi się niczym sezam pachnący filcem i perfumami. Były w nim chyba wszelkie możliwe nakrycia głowy – od czap futrzanych, poprzez filcowe kapelusze z mniejszym lub większym rondem, lekkie toczki z woalką lub bez, po letnie kapelusiki ze słomki, przybrane szarfami i kwiatami. Jednak moją najpilniejszą uwagę przyciągały welony ślubne – krótkie, długie i niezwykle długaśne – ciągnące się za panną młodą niczym tren. Miałam ochotę przymierzać je wszystkie, bo oczywiście – jakże by inaczej – kojarzyły mi się raczej z królewnami i wróżkami, niźli z ich właściwym przeznaczeniem. Niestety, dla ciotki Marianny były one nietykalne. Obawiała się (może i słusznie), że mogę je upaćkać swoimi łapkami. Pozostawało mi zatem jedynie pożeranie ich łakomym wzrokiem. Nieco bardziej w kącie czaiły się czarne wdowie welony – moim ówczesnym zdaniem – w sam raz dla różnych złych wróżek i czarownic oraz królowych czyhających na życie swoich ślicznych i dobrych pasierbic. Na samym środku zmieniającej się sezonowo wystawy pysznił się nieodmiennie przez kilka lat czerwony kapelusz z wydatnym rondem, ozdobiony różą z flauszu i tiulową woalką. Ciotka chyba była bardzo dumna z tego swojego dzieła, choć przypuszczam, że w końcu nigdy nikt go nie kupił. Był zbyt ekstrawagancki jak na PRL-owską modę. Podświadomie czułam, że dotknięcie przeze mnie tego cacka mogłoby przez ciotkę Mariannę zostać potraktowane jako coś na kształt świętokradztwa. Patrzyłam zatem jedynie na niego z daleka i wyobrażałam sobie siebie już całkiem dorosłą, jak wchodzę pewnego dnia do sklepu ciotki w czerwonych pantofelkach na obcasach, z czerwoną parasolką pod pachą i dłonią okrytą czerwoną skórkową rękawiczką wskazuję na sam środek wystawy, mówiąc – „kupuję go, bez względu na cenę”.

Lubiłam ten sklep, bo był zupełnie inny, niż wszystkie sklepy, jakie znałam. Na pewno mógł z nim konkurować jedynie ten, w którym kupowałam z babcią kolorowe bibułki, brokat i aniołki do klejenia ozdób na choinkę. Te kolorowe kapelusze zdobne we wstążki i woalki i te sztuczne kwiaty w gablocie, były oazą barw w szarej PRL-owskiej rzeczywistości. Karcące uwagi ciotki jednak powodowały, że najczęściej przebywałam na zapleczu, gdzie na rozstawionych na półkach drewnianych „główkach” nabierały kształtu filcowe kapelusze i piętrzyły się stosy kolorowych kaplinów, z których ciotka je wyczarowywała. Stały tam też dwa manekiny – żeński i męski, bo ciotka trudniła się także krawiectwem na zamówienie.

Mąż ciotki, Fryderyk, zwany w rodzinie Fredkiem, był kolejarzem. Grał też na trąbce w kolejarskiej orkiestrze dętej. Po powrocie z pracy zjadał obiad i zamykał się w pokoju, by ćwiczyć grę na instrumencie. Zawsze zastanawiałam się, jak ciotka jest to w stanie wytrzymać tak dzień po dniu. Widać jednak jego umiejętności robiły na innych lepsze wrażenie niż na mnie, bo wujek Fryderyk był także hejnalistą na miejscowym ratuszu.
Ciotka, choć surowa, to jednak przy surowości wujka jawiła się niczym pospołu Clementia i Concordia - rzymskie boginie łagodności i zgody. Bo też do wujka trzeba było mieć sporo cierpliwości. Wychowany w wojskowym nieledwie drylu, podobne zasady próbował wprowadzić we własnym domu. Nie prosił, nie tłumaczył – on najzwyczajniej wydawał rozkazy. Ciotka wydawała się rozumieć doskonale jego potrzebę bycia dowódcą. Nie dyskutowała, nie podważała jego decyzji, potakiwała i... spokojnie robiła swoje. Miała zwyczaj pytania go o całą masę szczegółów, które w innych domach nie zaprzątały wiele uwagi. On zaś z całą powagą decydował o tym czy o owym. Metoda była dobra, ponieważ w tym natłoku podejmowanych jednoosobowo decyzji, nie był w stanie zapamiętać, w jaki sposób tę czy inną sprawę rozstrzygnął. Dzięki temu, de facto to ciotka decydowała o wszystkim, pozostawiając mu jednak poczucie, że cały dom się wokół niego kręci. Najtrudniej jednak mieli moi kuzyni, bo to na nich skupiała się surowość rodziców, co zresztą w rezultacie wydało nienajlepsze owoce (ale o tym później). 
Fryderyk zmarł tak, jak żył – szybko i zdecydowanie. Wyglądało to tak, jakby bez szemrania wykonał dany mu z góry rozkaz. Wieczorem, jak zazwyczaj, złożył ubranie w równiutką kostkę, przebrał się w piżamę i wszedł do łóżka, a po kilku minutach – jak zawsze – rozległo się jego chrapanie. Rano się już nie obudził. Został pochowany tak, jak sobie tego życzył – w kolejarskim mundurze, kolejarskiej czapce i z trąbką, a na pogrzebie odprowadzała go orkiestra dęta z instrumentami przystrojonymi czarnymi wstążeczkami.

Swój nowy, wdowi status, ciotka przyjęła nad wyraz spokojnie, choć w czerni chodziła chyba przez pięć lat, o ile nie dłużej. Za to śmierć ojca jakoś dziwnie wpłynęła na jego synów. Ich sportowe wyniki zaczęły się sypać i w końcu obaj zrezygnowali z uprawiania sportu. Młodszy zaczął interesować się zjawiskami nadprzyrodzonymi i tak mu to już zostało. Nigdy się nie ożenił, prowadzi jakieś wykłady dla przyszłych adeptów astrologii i innych nauk tajemnych. Kiedyś na moje pytanie o ożenek stwierdził, ze może poślubić jedynie kosmitkę. Nie jestem całkiem pewna czy żartował. Starszy ożenił się z kobietą, która wciągnęła go do jakiejś sekty, przez którą stracili cały swój majątek. W końcu jakoś oprzytomniał, rozwiódł się z nią, ożenił po raz wtóry i wraz z nową żoną wychował swojego jedynego syna z poprzedniego małżeństwa. Ciotka Marianna od dawna jest już na emeryturze. Swój sklep sprzedała jeszcze w czasach, gdy usiłowała swojego starszego syna wyrwać ze szponów sekty. Dziś ma przynajmniej opiekę i podporę w nim i jego drugiej żonie. Nie zostało w niej nic z dawnej surowości. Jest cichą, spokojną staruszeczką przemieszczającą się powoli po domu przy pomocy metalowego „balkonika”. Nigdy jej nie zapytałam, co stało się z czerwonym kapeluszem ozdobionym różą z flauszu...


Brak komentarzy: