niedziela, 27 września 2009

Ciotka Zofia z brylantową bransoletką


Najstarsza z rodzeństwa. To starszeństwo chyba było przyczyną, że robiła wrażenie odpowiedzialnej, poważnej, nawet smutnej. Nawet jej uśmiech był napełniony smutkiem.

Zresztą może przyczyna tego smutku leżała zupełnie gdzie indziej...


Ciotka Zosia zakochała się w starszym od niej o 10 lat wdowcu z małą córeczką. Dziś trudno rozstrzygnąć czy uczucie było obustronne, czy też wdowiec szukał jedynie odpowiedniej matki dla swojego dziecka. Tak czy owak trafił dobrze, bo ciotka kochała dzieci i małą dziewczynką zajęła się z takim oddaniem, jakby było to jej własne dziecko. Pobrali się tuż przed wybuchem wojny.
I od tej pory ciotka Zosia stała się Zofią. Tak właśnie mówił o niej i tak się do niej zwracał jej mąż.
O dziwo, per „Zosieńko” zwracał się do niej jedynie wtedy, gdy chciał być uszczypliwy: „Czy nie mogłaś, Zosieńko, wcześniej pomyśleć, zanim to zrobiłaś?” Godziła się na podobne uwagi bez szemrania pewnie dlatego, że uważała go za osobę bardzo mądrą. Był dla niej prawdziwą wyrocznią. Może powodowała to różnica wieku, a może także i to, że szczycił się przedwojennym wykształceniem wyższym i to w ilości dwóch ukończonych fakultetów, a ona – cóż – była jedynie panienką z maturą.

Właściwie nie mogła narzekać. Wujek pochodził z dosyć znanej rodziny złotników i cala moja familia uważała go za doskonałą partię. Ciotka opływała w dostatki, kolekcji bizuterii inne siostry mogły jej tylko zazdrościć, a do pomocy miała dochodząca codziennie gosposię i ten zwyczaj zachował się także po wojnie – już w PRL-u. A mimo to nie sprawiała wrażenia szczęśliwej. Ciotki plotkowały, że to dlatego, że on nie chciał mieć więcej dzieci. Nie chciał ich mieć nawet wtedy, gdy jego jedyna córeczka z poprzedniego małżeństwa zginęła ugodzona przypadkowym odłamkiem podczas Powstania Warszawskiego. Więc ciotka Zosia do końca swoich dni nosiła ten smutek w kącikach warg i w wyrazie swoich brązowych oczu. I z nią także nie bardzo lubiłam się witać i żegnać, bo przytulała mnie zawsze jakoś tak... łapczywie, jakby nie widziała mnie od lat, albo żegnała na zawsze.

Nie mając się o kogo troszczyć, troszczyła się o wujka. Przez cały dzień przygotowywała frykasy, które podstawiała mu pod nos, gdy wracał z pracy i gdy już założył podane mu przez nią kapcie i poprawiała po gosposi poprasowane wujkowe koszule albo polerowała jego spinki do mankietów. Wieczór zaliczała do udanych, gdy przedłużającym się w nieskończoność obiedzie, z przystawkami przed i deserami po, wujek zasiadał do pianina i grał. Oznaczało to bowiem, że jest w doskonałym humorze. Ciotka tak dalece podporządkowała swoje życie mężowi, ze cała rodzina obawiała się, jak też da sobie radę, gdy naturalną koleją rzeczy, jako starszy, opuści ten padół przed nią. Obawy te jednak okazały się płonne. Mniej więcej w rok po jego śmierci, ciotka – już wtedy blisko siedemdziesięcioletnia, zakochała się na zabój w swoim równolatku i zanim dokonała żywota, przeżyła z nim kilka bardzo szczęśliwych lat.

Na starość zaczęła zachowywać się dziwnie. Opowiadała wszystkim, że wojna pozbawiła ją rodzinnej posiadłości i na dowód tego pokazywała zdjęcia... Wilanowa. Prócz tego znała wiele autentycznych rodzinnych anegdot i chętnie o nich opowiadała, plącząc przy tym fakty z wytworami własnej wyobraźni. 
Ciotka Zosia była też klasycznym przykładem polskiego „antysemityzmu”. O Żydach zawsze wyrażała się jak najgorzej. Snuła opowieści o tym, jak żydowscy sklepikarze odpędzali głodne polskie dzieci od drzwi swoich sklepów i jak potrafili wydusić nawet ostatni „wdowi grosz”. Ten jej „antysemityzm” nie przeszkodził jej jednak w wyjściu za mąż za człowieka o wyraźnie semickich rysach i w wieloletniej szczerej przyjaźni z Żydówką, której zresztą przez pewien czas pomagała w okresie okupacji. To dzięki tej „przyszywanej” żydowskiej „ciotce” poznałam w dzieciństwie smak prawdziwej macy, którą uwielbiam do dziś. 
 

Jedno jednak trzeba ciotce oddać – w tej szarej PRL-owskiej rzeczywistości potrafiła sobie wśród sąsiadek i sklepowych wyrobić jakiś przedziwny szacunek. Na ogół używając nazwisk (Nowakowa, Kowalska), o niej nigdy nie mówiły inaczej, jak „pani Zofia”. Kiedy o niej myślę, zawsze staje mi przed oczami obrazek, jak z wysoko podniesioną głową, ozdobioną jednym ze swojej licznej kolekcji kapeluszy, idzie drobnymi kroczkami w pantoflach na wysokich obcasach i otulona w jasne futro z lamy, rozdając pozdrowienia, łaskawe uśmiechy i skinienia dłoni ozdobionej u nadgarstka bransoletką wysadzaną brylantami.


Brak komentarzy: