niedziela, 27 września 2009

Gdzie na mapie świata maleńki znak...

Kto dzieckiem miał nad Wisłą skwer 
Królestwo powiślańskich sfer 
Saneczki na Dynasach 
Swój dąb w bielańskich lasach 
Z ślimaka patrzył w okien blask 
Z Kierbedzia skręcał w Nowy Zajazd 
Choćby był potem królem 
Powróci poprzez świat



Gdzie na mapie świata 
Maleńki znak 
Tam marzenie wraca 
W ojczysty szlak 
Warszawskie słońce tam lśni 
Księżyc warszawski 
Warszawskie snują się mgły 
Nad brzegiem praskim 
Na Kamiennych Schodkach 
Swój znajdziesz ślad...

Lubię Starówkę. Nie - Rynek Starego Miasta, który za bardzo przypomina mi bombonierkę, ale te staromiejskie uliczki o dziwnych nazwach: Kamienne Schodki, Krzywe Koło, Szeroki Dunaj, Zapiecek i nazwach całkiem zwykłych: Mostowa, Brzozowa, Piwna...
Zawsze marzyłam o tym, żeby móc tu kiedyś zamieszkać i... stało się.
Od kilku lat moja codzienna droga do pracy i z pracy do domu wiedzie mnie przez te moje ulubione uliczki. I od czasu, jak tutaj mieszkam, zaczęłam się wiecznie spóźniać.
Ale jak tu zdążyć na czas, gdy po drodze ciągle coś człowieka zatrzymuje?
Najpierw ten mój ulubiony dom tuż przy Barbakanie – jakby żywcem wyjęty ze Średniowiecza. Piękny – z obłupanym miejscami tynkiem i szyldem „Pierogarnia”. Po prostu piękny... Nie da się tak zwyczajnie go minąć. Oglądam go zawsze ze wszystkich stron i nie mogę się napatrzeć.
A potem ten następny – na rogu Rynku Starego Miasta – z oknami w wykuszach...
Zawsze wydaje mi się, że zobaczę w jednym z nich piękną mieszczkę w atłasowej sukni, machająca komuś koronkową chusteczką i ocierająca nią łzy – na pożegnanie, albo może ne powitanie?
Na Rynku zawsze można natknąć się na coś, co przyciąga wzrok – a to popisują się połykacze ognia, a to znów przygrywa cygańska kapela, albo rzewnie zaciąga katarynka poruszana korbką przez odzianego w czarną pelerynę i kapelusz kataryniarza, który przemawia do siedzącej na drążku papugi. Po bliższym przyjrzeniu się, papuga okazuje się być sztuczna, co mnie rozczarowuje za każdym razem, bo pamiętam kataryniarza z dzieciństwa ( ten czy nie ten sam?)
i papugę, która wtedy, moim zdaniem, była jak najprawdziwsza.
U wylotu ulicy Świętojańskiej stoi skrzypek i rzewnie wygrywa „Arię na strunie G”.Dziwny to skrzypek – młody człowiek o pięknej twarzy, odziany w biały garnitur. Obrazek trochę jak nie z tego świata. A gra tak przejmująco, że szukam zarysu anielskich skrzydeł pod tym jego białym garniturem.
No przecież nie sposób nie przystanąć, tym bardziej, że tuż obok można kupić od handlarki obwarzanki albo „pańską skórkę”, a w dni świąteczne także watę cukrową robioną w „maszynie”, która od dziecka budziła mój podziw i pożądanie – jakże pięknie byłoby mieć taką w domu i kręcić sobie watę ilekroć tylko przyjdzie ochota.
Przy placu Zamkowym z kolei jakiś gitarzysta gra melodię, która przypomina mi kołysankę, jaką w dzieciństwie śpiewała mi moja mama. To była bardzo smutna kołysanka, zawsze łzy napływały mi przy niej do oczu, ale uwielbiałam tę melodię i zawsze się jej domagałam na dobranoc. To były słowa jakiegoś wiersza, chyba z książki „O krasnoludkach i sierotce Marysi”. Pamiętam nawet dwie zwrotki:

Za górami za lasami,
za doliną za głęboką,
była sobie mała chatka,
chatka zwana Boże Oko.

Nikt już dzisiaj nie pamięta
kto ja nazwał tak i czemu,
bo był nad nią błękit nieba
oku podobny Bożemu


A potem było coś o sierocie, ale tego już dziś sobie nie przypomnę.
Pewnie mama sama dorobiła do tego jakąś melodię.
I właśnie myślałam, że ją odnalazłam.
Już miałam podejść do grajka i spytać co właściwie gra, gdy nagle uświadomiłam sobie, że to przecież „Wróć do Sorrento” i że ta melodia jest jedynie podobna, ale jednak nie ta sama.


Ale prawdziwie czarodziejskie bywają spacery wieczorne.

Czarodziejskie... bo tutaj naprawdę są miejsca niezwyczajne i o przedziwnym, wręcz nierealnym uroku. Człowiek ma wrażenie jakby trafił w dawno zapomnianą epokę. I to nawet nie tę, która nasuwa się na myśl, gdy widzi się czasem na Rynku ludzi, którzy przebrani w kontusze reklamują Fukiera, ale jeszcze kilka wieków wstecz.
Tylko trzeba wiedzieć gdzie pójść.
Trzeba ominąć te trasy, którymi chodzi największa ilość ludzi.
Trzeba zapuścić się w Kanonię – tam jest taki cudowny placyk, gdzie domki budował chyba jakiś pijany architekt. A potem trzeba pójść w stronę Nowego Miasta wzdłuż Wisły, ulicą Brzozową, a zobaczy się podwórka jak studnie, ukryte tarasy i balkony, tajemniczą kładkę prowadzącą w powietrzu od ulicy ku domowi stojącemu na skarpie wiślanej i domy, które nie mogą nie zachwycić. A potem... trzeba wejść Kamiennymi Schodkami i przejść Krzywym Kołem aż... do tego mojego ulubionego domu przy Barbakanie. I dalej, aż do mojego domu, na którym widnieje tabliczka, która oznacza: „tutaj w czasie Powstania Warszawskiego była barykada”.
Niedawno dostrzegłam pod tą tabliczką młodą kobietę z dwójką kilkuletnich berbeci w chwili, gdy tłumaczyła temu nieco większemu – może 4 czy 5 letniemu, co to słowo oznacza.
Mała dziewczynka spojrzała na mamę i spytała:
- Ty to wszystko wiesz, bo byłaś wtedy tutaj?
- Nie, mnie jeszcze wtedy nie było na świecie – odparła kobieta – Ale gdybym wtedy żyła, to na pewno byłabym tutaj.  
- A ja?– spytało dziecko – Ja też bym tu była?
- Tak – odpowiedziała młoda kobieta poważnie – Ty też byś tu była.

I może właśnie i za to też kocham Warszawę...

Jak każdy, czasem bywam Warszawą zmęczona. Dzieje się tak najczęściej wtedy, gdy muszę spędzić cały dzień na załatwianiu spraw w różnych oddalonych od siebie punktach miasta.
Mam wtedy dosyć i rozumiem tych, którzy wynieśli się na wieś, gdzie czas płynie zupełnie inaczej. Ale potem uświadamiam sobie, że chyba jednak lubię to zawrotne tempo miasta. 
To zupełnie jak z kimś bliskim. Jego przywary czasem wprawiają w irytację, czasem szuka się od niego odpoczynku w jakimś zacisznym kąciku, ale zawsze się wie, że jest do kogo wrócić.
Bo taka jest miłość.


1 komentarz:

Izabella Nowotka pisze...

Super artykuł. Pozdrawiam serdecznie.