czwartek, 29 listopada 2007

Zimowe impresje

Miałam kilka lat. Kuchnia mojej Babci wydawała mi się ogromna. Siedzieliśmy z kuzynkiem przy wielkim stole, nie sięgając nogami do podłogi. Sklejaliśmy, jak co roku, papierowy łańcuch na choinkę.
Mama, ciocia i Babcia krzątały się po kuchni, przygotowując wigilijne potrawy. Każda z nich miała jakieś własne
spécialité de la maison, więc podział pracy był niezmienny i ustalony już od lat.

Ciocia piekła fantastyczne makowce, w których ciasto było cieniutkie, a warstwa maku gruba, pachnąca miodem i migdałami, gęsto poprzetykana rodzynkami wraz ze smażoną skórką pomarańczową. Piekła też pierniki, nasączane później rumem lub arakiem, przekładane powidłami i masą marcepanową, ozdabiane lukrem lub polewą czekoladową upstrzoną krokantem z siekanych orzechów.

Mama była mistrzynią w pieczeniu keksów nadziewanych bakaliami. Przygotowywało się je wcześniej – często już na miesiąc przed świętami, aby zdążyły skruszeć, szczelnie owinięte folią i ściereczkami i poukładane rządkiem na szafie. Tuż przed Wigilią natomiast zajmowała się przyrządzeniem ryb. Nikt tak, jak ona, nie potrafił przyrządzić karpia w galarecie i ryby po grecku. Była też niekwestionowaną rodzinną mistrzynią śledzia podawanego na różne sposoby – w śmietanie z dodatkiem kaparów, w doprawionym korzennie oleju, czy wreszcie śledzia „pod szubą” na sposób kresowy – z dodatkiem majonezu i startych buraczków.

Babcia doprawiała czerwony barszcz i lepiła zgrabne uszka z grzybami, a ja zawsze wtedy żałowałam, że do wigilijnego barszczu nie jada się kołdunów litewskich, za którymi przepadałam. Próbowałam wynegocjować dla siebie tę odmianę, ale Babcia była nieubłagana – żadnego mięsa na wigilijnym stole! Jeśli uszka, to koniecznie z grzybami, a pierogi z grzybami i kapustą. Babcia przyrządzała także kutię i gotowała kompot z suszu wigilijnego.

Parkietowe podłogi były już wywiórkowane, a zapach pasty roznosił się po całym mieszkaniu. Jeśli ktoś pyta mnie o zapach z dzieciństwa, to najdokładniej pamiętam właśnie ten – zapach pasty do podłogi, przemieszany z wonią świeżo upieczonego piernika i zapachem choinki.

Na kilka dni przed świętami Babcia zabierała mnie do sklepu, który zdawał mi się czarodziejski, a krzątająca się w nim siwa sprzedawczyni była w mojej wyobraźni najprawdziwszą wróżką. Babcia kupowała różnokolorowe bibułki, błyszczący brokat w niewielkich paczuszkach, kolorowy papier do wycinanek, jakieś papierowe, podgumowane klejem aniołki i „mikołaje”. Zachłannie porywałam siatkę wypełnioną tymi skarbami i dumnie niosłam do domu. Na dworze było już ciemno, śnieg skrzył się i skrzypiał pod stopami, a w świetle latarni kołowały olbrzymie, białe płatki.
Pamiętam, że moje poczucie szczęścia było wtedy absolutnie doskonałe.

*
Miałam kilkanaście lat. To była pierwsza Wigilia bez mojej Babci. I po raz pierwszy spędzałam ją tylko z rodzicami. Już nigdy więcej nie zdarzyło się, by przy jednym stole zasiadło kilkanaście osób. To Babcia była ogniwem, które spajało rodzinę. To do Niej przyjeżdżało się z odległych krańców Polski.
Patrzyłam na ubraną w świecidełka choinkę i czegoś mi na niej brakowało.
Nie mogłam zrozumieć, czego. Dopiero rozbierając ją po świętach zrozumiałam, że nie było na niej łańcucha sklejonego z kolorowego papieru.

*
Nie wiórkowałam, nie pastowałam i nie froterowałam parkietu. Podłogi mojego domu pociągnięte były warstwą bezbarwnego lakieru. Wystarczyło je przetrzeć wilgotną ścierką. Sama zaczęłam piec makowce, keksy i pierniki. Lepiłam uszka – a jakże! z grzybami – do wigilijnego barszczu, gotowałam kompot, przyrządzałam śledzie i tylko kutii nigdy nie zrobiłam. Odeszła na zawsze wraz z moją Babcią.
Moje dwie latorośle siedziały przy kuchennym stole, a ich nóżki nie sięgały do podłogi. Sklejały papierowy łańcuch na choinkę, jak co roku.

Brak komentarzy: