sobota, 3 listopada 2007

Strach i słabość, gniew i odwaga



Strach wiedzie ku słabości, słuszny gniew rodzi odwagę. Niezgoda na niesprawiedliwość wzmacnia człowieka. Potrafi dać mu siły niemal nadludzkie. Każda kolejna wiadomość o następnym złamanym przez SB, przywodzi mi to na myśl.
Człowiek ma prawo do słabości.
Chwilowej, ale nie trwającej przez całe niemal życie. Człowiek zna też uczucie strachu, ale wie zarazem, że trzeba umieć go opanować.

Michał Boni: Uczciwie było się przyznać przed wejściem do rządu

Była to uczciwość wobec kogo? Wobec społeczeństwa? Wobec kolegów, na których się donosiło? Wobec rodzin ofiar stanu wojennego i półwiecznego panowania komunizmu w PRL?
Była to uczciwość wobec tych, którzy miast strachu i słabości okazali gniew, niezgodę na niesprawiedliwość i odwagę?
Dlaczego zatem dopiero dziś? A może był to znów strach?
Strach przed bliskim ujawnieniem niechlubnej przeszłości?


Nikogo nie skrzywdziłem, nikomu nie zrobiłem nic złego...

Marek Piwowski: Nie czuję wstydu, bo nikomu nie zaszkodziłem. Byłem karykaturą TW

Maciej Damięcki (76 spotkań z SB): Nie donosiłem na kolegów. Jestem czysty w środku.

Damięcki najpierw zaprzeczył, by współpracował ze służbami. Jednak, gdy zobaczył zobowiązanie przez siebie podpisane, przyznał krótko: "Ja pierniczę. Moje". Dodał też: "No dobra. Przypominam sobie. Głupio mi było się do tego przyznać".


Nikt nie zrobił nic złego. To, co zrobił, było co najwyżej śmieszne...

Stanisław Tym i Janusz Głowacki powiedzieli "Newsweekowi", że nawet jeśli na nich donosił, to nie mają mu tego za złe, ponieważ do lustracji mają stosunek "wymiotny".
- Z niego był taki agent jak z koziej dupy trąba - charakteryzuje w "Newsweeku" przydatność operacyjną przyjaciela jego oficer prowadzący Zakrzewski. Dodaje, że reżyser strasznie konfabulował. - Marek lubi konfabulować, wiec jeśli tam jest jakaś nieprawda, to już nie moja wina.
"Myśmy wiedzieli, śmiali się z tego, ale też nie podejrzewaliśmy Michała, że na nas donosi, czy w inny sposób nam szkodzi" - powiedział Frasyniuk.


Liczbę ofiar stanu wojennego (osób, które zginęły w wyniku akcji ZOMO i wojska, nie otrzymały na czas pomocy z powodu odcięcia telefonów, zablokowania transportu czy wprowadzenia godziny policyjnej) ocenia się na kilkaset osób. Efekt pół wieku komunizmu w PRL to około pół miliona ludzkich istnień. Polskich istnień.
A mimo to, współpracę z bezpieką można przyjmować w kategoriach kpiarskich. Można mówić o uczciwości, gdy było się donosicielem. Można spokojnie żyć, choć podawało się rękę zbrodniarzom, którzy nigdy nie zostali ukarani. Czy to nie jest dawanie swojego przyzwolenia na pogrzebanie zakatowanych ofiar w czeluściach niepamięci? Czy to nie jest wydawanie na nich wyroku śmierci po raz drugi? Czy to nie jest dawanie swojego przyzwolenia na niekończącą się butę katów?
Byli esbecy przejęli w Warszawie na własność budynek dawnej katowni i zamienili cele na swoje prywatne piwnice. W latach 50. mieścił się tutaj warszawski oddział rosyjskiej NKWD, później przejął go Urząd Bezpieczeństwa.
W celach pod budynkiem przetrzymywano i przesłuchiwano co najmniej tysiąc osób.  Wiele z nich zostało zakatowanych. Cierpienie i śmierć zapisały się ich krwią w tych piwnicach. Na drzwiach wciąż jeszcze widnieją wymalowane farbą numery cel...


Jeśli nie my upomnimy się o pamięć tych, którzy sami już tego zrobić nie mogą, to kto? Nie mamy prawa? Mamy je.  Jesteśmy żyjącymi świadkami tamtego strasznego czasu. Mamy takie samo prawo, jak wtedy mieliśmy prawo, by mieć nadzieję. Nadzieję na sprawiedliwość, na prawdę, na zadośćuczynienie skrzywdzonym. Nadzieję, która przetrwała do dziś, choć wtedy niszczyli ją ci, o których nie wiedzieliśmy, że ich pełne życzliwości dla nas oczy i ubrane w uśmiech usta, to tylko fałszywa gra pozorów, a dziś nadal próbują niszczyć ją ci, którzy tak łatwo nauczyli się hipokryzji. To ci sami ludzie, dla których wtedy donosiciel był zwykłą kanalią. Ci sami, którzy wtedy wiedzieli, że istnieją tylko dwie strony barykady. Ci sami, co mieli „tak za tak - nie za nie, bez światło-cienia”.
Za dobrze pamiętam tamten czas, bym mogła uwierzyć w słowa: „myśmy wiedzieli, śmiali się z tego”. Nikt się nie śmiał. Nikt, kto widział na ciałach własnych przyjaciół efekty przejścia przez „ścieżkę zdrowia”, albo „pamiątki” po pałach ZOMOWCÓW. Wtedy było oczywiste, że ktoś, kto jest słaby, kto się boi, nie musi udawać bohatera. I nikt tego od niego nie oczekiwał. Nie wszyscy uczciwi ludzie potrafili przecież przeciwstawić się czynnie, ale wszyscy oni nosili w sercu pragnienie wolności, nadzieję i... solidarność. Donosiciel był kimś z innego świata.
Wtedy nie zrozumiałabym jego dylematów i dziś też rozumieć ich nie chcę. Tak samo, jak nie chcę rozumieć powodów, dla których ktoś zapisał się na volkslistę, choć pewnie miał je co najmniej tak samo dobre.

Nie chodzi mi wcale o osądzanie tych ludzi. To mi do niczego niepotrzebne. To sprawa między nimi, a ich ofiarami. Nie obchodzi mnie nawet, że strach, który wtedy zapanował nad ich gniewem i który kazał im zdradzać tych, z którymi byli związani, trwa nadal. Dziś też się boją – ostracyzmu, utraty pozycji, konieczności powiedzenia prawdy i spojrzenia w oczy tym, na których im zależy. Oni ciągle czują paraliżujący strach.
Wiem jedno – człowiek słaby nie nadaje się do pełnienia ważnych funkcji politycznych i społecznych. Nie nadaje się, bo zbyt wiele od niego zależy, by mógł sobie pozwolić na kolejną słabość. Na kolejne poddanie się paraliżującemu go uczuciu strachu.

Brak komentarzy: