sobota, 10 listopada 2007

Przyjaźń i polityka


Przyjaciel to ktoś, przy kim można głośno myśleć.
Im bardziej kochamy przyjaciół, tym mniej im schlebiamy.
Kto innym potrafi mówić prawdę, powinien także
umieć jej słuchać.



Szukając przyjaźni, szukamy tak naprawdę takiego związku z drugim człowiekiem, który da nam absolutną, bezwarunkową miłość i zaufanie, z kim łączyć nas będą podobne pasje, z kim będziemy mogli ramię w ramię je realizować, przed kim będziemy mogli odkryć nawet najciemniejsze strony naszej duszy bez lęku, że zostaniemy odrzuceni. Ale zarazem szukamy kogoś, kto nie będzie nas oszukiwał, kto będzie rozumiał, że zawsze mamy prawo usłyszeć od niego prawdę, choćby miała być ona dla nas bolesna. Prawdziwy przyjaciel rozumie to i weźmie dla nas to ciężkie brzemię mówienia nam prawdy na swoje ramiona. Bo przyjaciela się nie „ma”, ale z przyjacielem „się jest”. „Jest się” na dobre i na złe. Prawdziwy przyjaciel nie musi mówić ”jesteś wspaniały”, gdy coś robimy źle. Powinien powiedzieć: „robisz to źle, ale spróbujmy razem pomyśleć, co zrobić, by było dobrze”.

Szukając przyjaźni, szukamy czasami swojego lustra. I często wydaje nam się, że je znaleźliśmy. Cieszymy się, że jest ktoś, kto myśli i czuje identycznie, jak my.
A potem... potem powoli zauważamy jego „inność”(bo przecież nie ma dwóch identycznych osób) i to nas zaczyna albo zaciekawiać, albo... frustrować. I ten właśnie moment jest największym sprawdzianem siły naszej przyjaźni i naszej własnej dojrzałości. Nie - umiejętność przychodzenia przyjacielowi z pomocą w przeciwnościach losu, nie - umiejętność pocieszania, bo do tego wcale przyjaźń nie jest konieczna – wystarczy odrobina empatii - ale umiejętność cieszenia się z jego radości, jeśli nawet nie są one naszymi własnymi i ciekawość jego sposobu widzenia świata łącząca się z chęcią zrozumienia. To nasz przyjaciel, więc bardzo chcemy zrozumieć, dlaczego myśli właśnie tak, a nie inaczej.

Te wzajemne relacje i ta równość partnerska wobec siebie jest warunkiem sine qua non przyjaźni. Przyjaźń bowiem wymaga wzajemności. Można kogoś kochać bez jego wiedzy, albo bez wzajemności, ale nie można się z kimś w taki sposób przyjaźnić.


Jarosław Kaczyński: „Wiele lat maszerowaliśmy razem z Ludwikiem Dornem i dobrze to wspominam, ale kilka lat temu zaczęły w nim zachodzić zmiany, które czyniły współpracę coraz trudniejszą. Wiele jego decyzji z ostatnich lat było dla mnie nie do pojęcia. Miałem poważne kłopoty, żeby porozumieć się z tym nowym Dornem. Teraz Ludwik Dorn krytykuje przebieg kampanii. A ja sobie przypominam, że to on snuł swoje wywody na temat wykształciuchów, aż po sam moment głosowania, bez niczyjej zgody pisał do nich listy i wytaczał procesy w sprawie honoru psa Saby. To raczej nie służyło zjednaniu tej grupy wyborców, o których teraz Ludwik Dorn zaczął się troszczyć. Nie chcę tego tematu dalej rozwijać. Co do protestu wiceprezesów - panowie byli proszeni, żeby się powstrzymać przed ogłaszaniem swojej dymisji, a tym bardziej przed ogłaszaniem listu. Nie posłuchali. Chcę
podkreślić, że w gronie osób, które list podpisały, odróżniam Ludwika Dorna od pozostałych, a szczególnie jednego, którego bardzo wysoka pozycja w PiS była raczej wynikiem życzliwości towarzyskiej niż dorobku politycznego. /.../
W wypadku Ludwika Dorna jest to jednak wydarzenie dla mnie znaczące. Ale cóż, trzeba iść dalej. Nie chcę okazywać lekceważenia wobec osób, które ustąpiły, ale nie będę udawał, że jest to dla mnie jakiś wstrząs ani że to godne postępowanie, bo tak nie jest. /.../

Ja przypominam, że przed wyborami każdy z nas podpisał zobowiązanie, że jeśli ktoś radykalnie nie zgadza się z linią partii, to powinien zrezygnować z mandatu.


Nie sposób nie zgodzić się z opinią, że przenoszenie wewnętrznych sporów w partii w obszar publicznych mediów, jest dla niej samej bardzo szkodliwe. Ale jednak nie sposób także nie dostrzec, że nic takiego by się nie stało, gdyby ta wewnętrzna dysputa była możliwa.
Żaden z trzech wiceprezesów nie kwestionuje przywództwa Kaczyńskiego.
Żaden z nich nie kwestionuje także przecież linii partii.

Kaczyński popełnia podwójny błąd. Z jednej strony jest to błąd natury emocjonalnej, z drugiej – czysto pragmatycznej.

Ten pierwszy, to sprzeniewierzenie się przyjaźni. Długoletniej przyjaźni z Dornem, która już raz została wystawiona na bardzo poważną próbę, gdy Kaczyński, miast Dornowi, zaufał Kaczmarkowi. I niestety niczego go to nie nauczyło.
Jednak, choć zaczęłam od przyjaźni, bo umiejętność jej pielęgnowania bardzo wiele mówi mi o osobowości człowieka, to skończę na polityce i próbie oceny tej sytuacji bez emocji.


J.K.: „Żeby wygrać wybory, powinniśmy teraz zachować ten elektorat, który zdobyliśmy - i wiele będziemy w tym celu robili - a jednocześnie zwrócić się ku elektoratowi wielkomiejskiemu /.../
Część inteligencji - pozwolę sobie powiedzieć: lepsza część - jest oburzona przebiegiem kampanii, uznając, że była ona skrajnie wobec nas nieuczciwa, po prostu kłamliwa. To odczucie wśród tych ludzi musimy zagospodarować. Przede wszystkim musimy dotrzeć do tej części elektoratu z wiedzą o naszych osiągnięciach. Musimy to zrobić w momencie, gdy ludzie, którzy głosowali na naszych rywali, zorientują się, że zostali przez nich wprowadzeni w błąd”.



Błąd Kaczyńskiego najpełniej jawi się w kontekście tych planów pozyskania nowego elektoratu, któremu dano oto wyraźny sygnał, że nie może liczyć na jakiekolwiek osobowości w łonie PiS, bo wszystkie one prędzej czy później zostaną odstawione na boczny tor.
Ci, którzy mogliby przyciągnąć do PiS (choćby liderzy lokalni) także i tych wyborców, dla których są oni bliżsi mentalnie niźli sam Kaczyński, zostaną wyeliminowani na rzecz bezbarwnych Suskich, Karskich i Kuchcińskich. To bardzo jasny komunikat – ktoś, kto ma własną wizję, nie ma w PiS czego szukać. Pomijam już tę oczywistość, że niezależność myślenia współpracowników i ich odwaga w krytyce w połączeniu z niekwestionowanym uznawaniem autorytetu i pierwszeństwa szefa, to najlepsze, co może się przytrafić każdemu przywódcy, bo pozwala unikać błędów czy choćby je korygować. Jeden człowiek nigdy nie zastąpi „burzy mózgów”. Dlatego nie rozumiem dziś Kaczyńskiego. Na kim chce budować przyszłość swojej partii, a zarazem przyszłość kraju? Czy tylko na tych, którzy na jedno jego skinienie są gotowi każdego wartościowego polityka uznać albo za zdrajcę, albo za wariata, albo za zwykłą miernotę? Na tych, którzy uśmiechają się ze zrozumieniem, gdy Kaczyński o polityku, który nie wypisuje hasła „zasady” na swoich bilboardach, ale po prostu na co dzień tych zasad przestrzega, mówi: „A kto to jest Marek Jurek”?...


Brak komentarzy: