sobota, 27 listopada 2010

Zimowo


Od zawsze wydawało mi się, że nie lubię zimy. Gdyby ktoś mnie spytał, jak wyobrażam sobie mój prywatny raj, to na pewno odmalowałabym mu zielone palmy, turkusowy szumiący ocean, trochę białych skał i słońce, słońce, słońce. Mnie wystarczyłby hamak zawieszony w półcieniu, leciutki wietrzyk, zimny napój z kostkami lodu w wielkiej szklance i olbrzymi kosz wszelkich możliwych owoców. A jeśli to marzenie okazałoby się zbyt wygórowane, to w zasadzie wystarczyłby mi także las i jezioro.
I dużo trawy do siedzenia, poprzetykanej gdzieniegdzie stokrotkami dla ozdoby i poziomkami dla smaku.

Zima kojarzyła mi się jedynie z okresem, który trzeba przetrwać, zaciskając mocno zęby, by nie dać się przenikliwemu zimnu i zamykając mocno oczy, by nie widzieć codziennie tej kilkunastogodzinnej ciemności, a móc sobie wyobrazić słońce, motyle i zieleń. Zima była tym, co należało przeżyć, by w nagrodę znów móc cieszyć się wiosną, zachłystywać latem i smakować jesień.

I tak było co roku.... aż do pierwszego śniegu, który budził we mnie najlepsze wspomnienia i przenosił w czasy dzieciństwa, przywołując pamięć zapachu pieczonych pierników, świeżego igliwia i wypastowanych podłóg. Śnieg skrzył się i skrzypiał pod stopami, a w świetle latarni kołowały olbrzymie, białe płatki zupełnie tak samo, jak wiele lat temu. Ożywały w pamięci wyraziste postaci tych, którzy już dawno odeszli – Babuni i Dziadunia. Widziałam też siebie samą, siedzącą na puszystym dywanie i z niepokojem czekającą na Świętego Mikołaja. Było tak dobrze, tak ciepło, tak bezpiecznie i była miłość wokół.

Całe lata później na dywanie siedziały moje córeczki – dwa jasnowłose i szarookie stworzenia z ufnością czekające na wizytę Świętego Mikołaja i męczące mnie, by ułożyć wierszyk na jego cześć. No dobra. Ułożymy go razem. I wierszyk powstał.
Dziś ma już dwadzieścia lat.

W górze pierwsza gwiazdka świeci
jak lodu kryształki.
Przy choince siedzą dzieci
nucąc pastorałki.


Pada biały śnieg na drzewa,
szron okrył stodoły
- tu gromadka dzieci śpiewa
przy drzewku wesołym.


Świeczka małym oczkiem mruga:
Mamo! Dzieci wołaj!
Tam na niebie szara smuga
- to przybył Mikołaj.


Renifery ciągną sanie,
przytupują nóżką,
a Mikołaj wielki worek
taszczy wąską dróżką.

Zdejmij czapkę, usiądź z nami,
ogrzej się troszeczkę.
Obdarzeni prezentami
zanucim piosneczkę.


Renifery szarpią sanie,
dzwonią dzwoneczkami.
- Muszę też do innych dzieci
zdążyć z prezentami.


Już go nie ma. Świeczka mruga.
Patrzymy na siebie.
Tylko mała, szara smuga
została na niebie.


I znów w pobliżu była miłość. Tym razem moja własna. Uważna i czuwająca by nic złego nikomu się nie stało i by dom rodzinny na zawsze zapadł w dziecięcą pamięć. Jak ten mój dawny.

Ale była też inna miłość i ktoś, kto pojawił się właśnie zimą. Dziś myślę, że to najbardziej odpowiednia pora na miłość, bo kiedy bardziej potrzebuje się ciepła drugiej ludzkiej dłoni, niż w środku zimy?

Czas jest nieubłagany. Wszystko, co jest naszą teraźniejszością, zamienia we wspomnienia, choćbyśmy nie wiadomo jak mocno pragnęli, by ta teraźniejszość została z nami na zawsze.
Mam taki jeden wymarzony prezent, którego nigdy nie przyniósł mi żaden Święty Mikołaj.
Widocznie żaden nie wierzył, że aż tak bardzo może mi na nim zależeć. A dziś pragnę go bardziej niż kiedykolwiek przedtem. To szklana kula z zatopiona w środku niewielką wioską z cichym kościółkiem, sypiąca śniegiem, gdy się nią potrząśnie. Dziś na widok pierwszego śniegu marzę by wraz z moimi wspomnieniami znaleźć się w środku tej szklanej kuli, bo może tam potrafiłabym jeszcze tchnąć w nie życie...

2 komentarze:

nurni pisze...

Ciepła zimowa opowieść. Dziękuje.

Ładny to był pomysł z wierszem dla Mikołaja.

Ellenai pisze...

Moim dzieciom pomysłów nigdy nie brakowało. Problem w tym, że to na mnie głównie spadało ich wykonawstwo :))

Skoro Ci się spodobała, to jeden płatek śniegu z tej opowieści jest dla Ciebie :)